- Niezależnie od tego, czy dostajesz na boisku 90, 20 czy 10 minut, zawsze można w tym czasie coś pozytywnego dla drużyny zrobić i na tym trzeba być w pełni skupionym. Dobrą pracą na zajęciach trzeba wysyłać trenerowi sygnały, że jest się gotowym, a potem minuty i gole powinny już przychodzić - mówi nowy napastnik Lecha Poznań, Artur Sobiech. Porozmawialiśmy z nim o jego piłkarskiej karierze, podczas której występował na boiskach polskich, niemieckich oraz tureckich.
Na rozgrzewkę będzie podchwytliwe pytanie – jest taki klub w ekstraklasie, któremu Artur Sobiech strzelił w karierze trzy gole i każdego z nich w barwach innego zespołu. Wiesz, jaki to klub?
- Lech Poznań?
Dokładnie tak. Pamiętasz te bramki?
- Tego dla Polonii dobrze pamiętam, graliśmy wtedy w dziesięciu, a na bramce w Lechu jeszcze stał "Kotor" (Krzysztof Kotorowski – przyp. red.). Piłka była zgrana na dalszy słupek i mi udało się zamknąć akcję. Gol dla Lechii był całkiem niedawno, więc mam go w pamięci – strzeliłem głową i wygraliśmy 1:0. A w barwach Ruchu… czekajcie, wiem! To był mecz we Wronkach, przegraliśmy 1:3, a ja strzeliłem wtedy gola także z głowy.
Okej, rozgrzewka zaliczona, to wróćmy kilkanaście lat wstecz, do twoich piłkarskich początków. Debiutowałeś w ekstraklasie jako 18-latek – dzisiaj to nic niezwykłego, ale te 13 lat temu, gdy wchodziłeś do seniorskiej piłki, nie było to raczej aż tak częste.
- Rzeczywiście, czasy trochę się zmieniły. Wszystko idzie do przodu i dziś już wcześniej wprowadza się do składu młodych zawodników. Najważniejsze jest, niezależnie od wieku wejścia do drużyny, żeby taki zawodnik szybko adaptował się do gry na wysokim poziomie. Ja debiutowałem w ekstraklasie w 2008 roku i na tamte czasy chyba faktycznie można uznać, że zrobiłem to dość wcześnie i może też dzięki temu moja piłkarska kariera dalej potoczyła się już w odpowiednią stronę.
Ty do tej dorosłej piłki zaadaptowałeś się szybko, bo już jako 19-latek byłeś jedną z kluczowych postaci w Ruchu Chorzów.
- Mieliśmy wtedy doświadczony zespół, więc to wejście miałem na początku ułatwione. A fakt, że od startu dobrze sobie na murawie radziłem, na pewno wiele rzeczy upraszczał. Nie było tak, że miejsce na boisku dostałem za darmo, tylko było ono zapracowane i wywalczone, a ja w każdym kolejnym meczu udowadniałem swoją wartość dla zespołu.
Trenerem Ruchu był w tamtym czasie Waldemar Fornalik, także było się na pewno od kogo uczyć. Zresztą nie tylko od niego, bo na boisku miałeś obok siebie chociażby Andrzeja Niedzielana.
- To prawda, z Andrzejem tworzyliśmy wtedy duet napastników i chyba wychodziło nam wspólne granie całkiem nieźle, bo zajęliśmy z Ruchem trzecie miejsce w lidze, a Lech był wtedy przecież mistrzem Polski. To wówczas był też ten pamiętny mecz w Chorzowie, w którym prowadziliśmy 1:0, ale Lech wyciągnął z tego wynik na 2:1, a ten rezultat wywrócił czołówkę tabeli.
Z Ruchu trafiłeś do Polonii Warszawa za kwotę miliona euro. Takie transfery do dziś w obrębie ekstraklasy zdarzają się bardzo rzadko, a wtedy był to pierwszy taki kosztowny ruch wewnątrz ligi w historii. Jako ten niespełna 21-letni chłopak czułeś dużą presję z tym związaną?
- Nie czułem presji, a bardziej cieszyłem się, że ktoś uznał, iż warto za mnie wyłożyć tak duże pieniądze. Myślę, że ten ruch wówczas się obronił – w Polonii grałem prawie wszystkie mecze w pełnym wymiarze czasowym, a liczby też miałem chyba niezłe, bo dziewięć goli oraz osiem asyst jest solidnym wynikiem. Dobrą grą zapracowałem sobie na zainteresowanie ze strony Hannoveru 96, który chwilę wcześniej zajął czwarte miejsce w Bundeslidze – dziś takie osiągnięcie gwarantowałoby grę w Lidze Mistrzów, a wtedy zapewniało udział w Lidze Europy. Ten ruch był dla mnie na pewno dużym krokiem do przodu, a Hannover zapłacił za mnie 1,25 mln euro, więc Polonia na moim transferze nie straciła, a jeszcze trochę zarobiła.
Do Bundesligi wyjeżdżałeś jako 21-latek, dzisiaj coraz częściej do zachodnich lig trafiają nawet młodsi polscy piłkarze, ale wtedy nie było to jeszcze aż tak popularne. Jak na początku odnalazłeś się w lidze niemieckiej i czy ten przeskok z ekstraklasy do Bundesligi był duży?
- Troszeczkę ten przeskok był odczuwalny. Ja byłem też w trochę nietypowej sytuacji, bo wyjeżdżałem z kontuzją i na początku mojego pobytu w Hannoverze potrzebowałem trzech-czterech miesięcy, żeby wrócić do pełnej sprawności. Potem zaczęła się już walka o skład, a w zagranicznym klubie oczywiście jest co najmniej trzech zawodników na daną pozycję, więc rywalizacja była spora i trzeba było się w tym jakoś odnaleźć. Na szczęście dość szybko udało mi się nauczyć języka, a od początku bardzo przydatna była mi też pomoc Edwarda Kowalczuka, który przez 36 lat pełnił rolę trenera przygotowania fizycznego w Hannoverze.
W bundesligowej szatni też szybko udało ci się znaleźć swoje miejsce?
- Tak, mieliśmy zespół, który trochę żartem można nazwać "wieżą Babel", bo mieliśmy w składzie obcokrajowców z niemal każdej strony świata, więc każdy potrafił się odnaleźć i wiedział, jaką ma pełnić rolę. Na pewno zostałem dobrze przyjęty.
I to dobre przyjęcie nie zmieniło się ani trochę po debiucie w Bundeslidze, który można nazwać dość niefortunnym?
- No tak, to na pewno był debiut do zapamiętania do końca życia. Czy niefortunny? Przez czerwoną kartkę na pewno tak, ale koniec końców wygraliśmy u siebie z Borussią Dortmund 2:1, więc to przyćmiło trochę moją kartkę.
Dużo lepiej na pewno zapamiętałeś debiutanckiego gola w Bundeslidze, bo zapewniłeś nim punkt swojej drużynie.
- To prawda, graliśmy mecz w Moguncji i w końcówce, pewnie było to około 86 minuty, udało mi się strzelić wyrównującego gola, który zapewnił nam ważny remis.
A jak oceniłbyś swój cały pierwszy sezon w Hannoverze? Z jednej strony – tych minut na boisku nie było bardzo dużo, ale z drugiej – gole strzelałeś nie tylko w Bundeslidze, ale też w Lidze Europy.
- W Lidze Europy na początku szło mi chyba nawet lepiej niż w Bundeslidze. W LE trener często korzystał z moich usług, a ja trafiałem do siatki. Jako zespół też radziliśmy sobie nieźle, w dwóch kolejnych edycjach wychodziliśmy z grupy z pierwszego miejsca. Raz doszliśmy nawet do ćwierćfinału rozgrywek, gdzie odpadliśmy dopiero z Atletico Madryt, które zostało późniejszym triumfatorem LE, a w kolejnych latach grało już regularnie w Lidze Mistrzów. U nas zespół został za to w kolejnych latach trochę rozsprzedany i byliśmy już raczej bliżej środka tabeli Bundesligi niż gry o puchary.
A patrząc tak bardziej całościowo na swój okres spędzony w Hannoverze, podczas którego rozegrałeś 98 meczów w Bundeslidze, jesteś zadowolony z tego, co udało ci się tam osiągnąć?
- Tak, zdecydowanie tak. Jeżeli byście teraz pojechali do Hannoveru i zapytali kogoś na ulicy o Sobiecha, to pewnie każdy by wiedział o kogo chodzi. Kibice mnie dobrze wspominają, mam u nich mega szacunek i zdecydowanie jestem inaczej odbierany tam, niż w Polsce.
Paradoksalnie, swój najlepszy pod względem goli sezon rozegrałeś wtedy, gdy Hannover spadł z Bundesligi.
- Niestety tak było, ale już wcześniej zadeklarowałem zarówno w klubie, jak i kibicom, że zostanę i pomogę w ponownym awansie do Bundesligi. Tak też się stało. Na koniec była świetna feta i piękne pożegnanie, także drzwi w Hannoverze mam zawsze otwarte.
To dlaczego odszedłeś?
- Potrzebowałem już wtedy jakiegoś nowego bodźca, bo wiadomo, że sześć lat w jednym klubie to jest naprawdę szmat czasu. Przeżyłem z tym zespołem wszystko – spadek, awans, grę w Lidze Europy, czyli najważniejsze momenty w najnowszej historii Hannoveru i uznałem, że czas na coś nowego. Trafiłem do Darmstadt, które grało w 2. Bundeslidze. Trenerem był tam wówczas Thorsten Frings, któremu bardzo zależało na sprowadzeniu mnie, dlatego właśnie tam wylądowałem.
Z Darmstadt przeszedłeś do ekstraklasy, do Lechii Gdańsk. Sam chciałeś wówczas wrócić do Polski czy nie było w tamtym momencie żadnych zagranicznych ofert?
- To była moja decyzja, sam chciałem wrócić do Polski, podobnie jak zresztą teraz. Tamten powrót był bardzo owocny, bo zdobyliśmy dwa trofea – Puchar Polski po moim golu w finale i Superpuchar Polski. Bardzo długo walczyliśmy też o mistrzostwo w lidze, a kto wie - gdyby wówczas nie było podziału punktów - to może by nam się to udało, bo po fazie zasadniczej mieliśmy sporą przewagę nad wieloma rywalami. Także w rok udało się podnieść z drużyną dwa trofea i wywalczyć brązowy medal w lidze, więc osiągnięcia były zadowalające. Później przeszedłem do Fatih Karagümrük, gdzie w ciągu pół roku z 11. miejsca w drugiej lidze tureckiej udało nam się zrobić awans do Süper Lig, co uważam za mega osiągnięcie, bo to nie było łatwe do zrobienia. A potem jeszcze zaliczyliśmy dobry i spokojny sezon w najwyższej lidze, w której Fatih nie grał od ponad 30 lat.
Sezon, który zakończyliście w górnej połowie tabeli, co bezpośrednio po awansie można chyba uznać za duży sukces?
- Zdecydowanie tak. Zajęliśmy ósme miejsce, więc bliżej nam było do gry o puchary niż zamieszania się w walkę o utrzymanie. Mieliśmy tam dobry i doświadczony zespół oraz sporo zawodników, którzy w przeszłości grali w najwyższych ligach w Anglii czy we Włoszech. Zdarzało się, że na boisko wybiegaliśmy jedenastką złożoną z samych obcokrajowców, klub w nich zainwestował i chciał z tego korzystać. Dla mnie osobiście to też był udany rok, strzeliłem dziewięć goli, w tym żadnego z rzutu karnego, bo mieliśmy stałych egzekutorów „jedenastek”, a Lucas Biglia i Fabio Borini się przy nich nie mylili. Jako zespół graliśmy ofensywną piłkę, w ustawieniu 4-3-3, więc tych okazji podbramkowych kreowaliśmy sporo, także dla napastnika to było bardzo dobre miejsce.
Po tak dobrym sezonie z pewnością miałeś oferty z Turcji, a jednak zdecydowałeś się na kolejny powrót do Polski.
- To prawda, było kilku chętnych w Turcji, ale uznałem, że to był dobry czas, by wrócić. Przede wszystkim spodobał mi się projekt pod nazwą Lech Poznań i to, o co klub chce grać w tym sezonie, dlatego zdecydowałem się na taki ruch. Mam też oczywiście kontakt z wieloma różnymi zawodnikami, także takimi, którzy w przeszłości grali w Lechu i wszyscy klub mocno chwalili oraz zachęcali mnie do przejścia do Poznania, dlatego nie miałem wątpliwości, że jest to dobry wybór.
Do decyzji o powrocie do Polski pewnie mogła przyczynić się też twoja sytuacja rodzinna, bo niedawno przyszła na świat twoja córka.
- Alicja urodziła się jeszcze w Stambule, więc śmiejemy się trochę z żoną, że jest pół-Turczynką, a pół-Polką. Na pewno miało to też wpływ na naszą decyzję o powrocie, bo zawsze lepiej i łatwiej być w takiej sytuacji bliżej rodziny oraz przyjaciół. To nasza pierwsza córka, moja żona grała wcześniej zawodowo w piłkę ręczną, więc można powiedzieć, że do tej pory nigdy nie było na to czasu, a teraz wszystko idealnie się złożyło, bo Bogna może w pełni skupić się na macierzyństwie, a ja na grze w Lechu.
Żona, która sama uprawia zawodowo sport to plus czy bardziej minus dla piłkarza?
- Zdecydowanie plus, bo ona także doskonale wie, jak funkcjonuje szatnia, jak ciężkie potrafią być treningi i że czasem trzeba po nich po prostu odpocząć. Czuje ten klimat i ma świadomość, że po przegranych meczach czasem lepiej nie podchodzić i nie poruszać tematu, także to wyłącznie plusy.
Wróćmy na koniec do piłki - przychodzisz do Lecha, by walczyć o miejsce w składzie i rywalizować o nie z Mikaelem Ishakiem, który ma za sobą bardzo dobry sezon. Taka walka chyba nie jest ci jednak straszna, bo podobną miałeś chociażby w Lechii, gdzie był Flavio Paixao?
- Oczywiście. Każdy zawodnik chce grać, a rywalizacja jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. Najważniejsze jest to, żeby każdy zawodnik był wartością dodaną dla zespołu i coś od siebie na boisku dawał. Wszyscy muszą ciągnąć wózek w tę samą stronę. Niezależnie od tego, czy dostajesz na boisku 90, 20 czy 10 minut, zawsze można w tym czasie coś pozytywnego dla drużyny zrobić i na tym trzeba być w pełni skupionym. Dobrą pracą na zajęciach trzeba wysyłać trenerowi sygnały, że jest się gotowym, a potem minuty i gole powinny już przychodzić.
Rozmawiali Maciej Sypuła i Adrian Gałuszka
Next matches
Friday
31.01 godz.20:30Sunday
09.02 godz.17:30Recommended
Subscribe