Karierę rozpoczął w Olimpii Poznań. Tylko dlatego, że jako młody chłopak mieszkał na Piątkowie i miał znacznie bliżej na Golęcin, niż do stadionu Lecha. Zadecydowały względy czasowe i ekonomiczne. Dojazd na treningi trwał tylko 20 minut, a Krzystof nie musiał tłuc się autobusami i tramwajami przez pół miasta. Później chodził do szkoły średniej, nad którą patronat sprawował właśnie ten klub.
- Może to zabawne, ale Olimpia była po prostu bliżej - nie serca, ale domu - mówi z uśmiechem Kotor". - Ojciec zawsze mi powtarzał, że jak będę dobry, to do Lecha i tak trafię.
Od zawsze kibicował Kolejorzowi", chodził na mecze, gdy tylko pozwalał czas, a jeśli już opuszczał piłkarski wieczór przy Bułgarskiej, to spędzając weekend na grze w piłkę i szlifowaniu własnych umiejętności w Olimpii. Ale nigdy nie próbował swoich sił w żadnej kategorii wiekowej najpopularniejszego klubu w Wielkopolsce.
BRAMKARZ PO OJCU
Treningi rozpoczął dopiero, gdy miał 13 lat - znacznie później w porównaniu do przeciętnych zawodników, grających dziś w ekstraklasie. Nieczęsto zdarza się, żeby tak późno rozpoczynając poważne szkolenie, piłkarz jeszcze coś w futbolu osiągnął.
- Tylko że ja do tego czasu bardzo dużo grałem z kolegami na podwórku - tłumaczy.
Co więcej, miał wsparcie w osobie taty. Paweł Kotorowski był przez wiele lat bramkarzem Grunwaldu Poznań. W przeciwieństwie do syna rozpoczynał w Lechu. Jednak wtedy było kilku lepszych golkiperów i nie przebił się. Na czas służby wojskowej przeniósł się do Grunwaldu Poznań i tam już został. Wielkiej kariery nie zrobił, ale zaszczepił w Krzysztofie marzenia dotyczące piłki nożnej. Pomagał również w technicznym przygotowaniu, czym zwiększał szanse na to, by jego synowi w piłce bardziej się poszczęściło.
Już w czasach podstawówki raczej nie było innej opcji, niż taka, by został profesjonalnym bramkarzem. Od początku wiedział czego chce.
- Trzeba się było uczyć - nie miałem z tym problemów, ale wiedziałem, że naukowca ze mnie nie zrobią - śmieje się Kotor". - Powtarzałem wkoło, że będę grać w piłkę. Dopiąłem swego. Szczerze mówiąc, nigdy nie ciągnęło mnie, żeby grać w polu, czy zdobywać bramki. Oczywiście podobało mi się to, ale na podwórku tylko okazjonalnie biegałem po boisku. Zwykle stawałem między słupkami.
Po trzech latach treningów w zespołach młodzieżowych Olimpii, trafił do zespołu rezerw. Miał zaledwie 16 lat. Tam również został zauważony i szybko zaangażowany do treningów z pierwszym zespołem. Z profesjonalnymi zawodnikami trenował w tym czasie raz w tygodniu. Mimo tego w Olimpii nie zagrał ani jednego meczu w ekstraklasie. Wprawdzie znajdował się w kadrze na sezon 1994/95, gdy pierwszy zespół golęcińskiego klubu rozgrywał ostatni sezon w pierwszej lidze w swej historii. Był jednak dopiero trzecim bramkarzem.
- Byłem blisko debiutu w pierwszej lidze. Niestety klub niedługo potem się rozpadł - wspomina.
Ówczesny prezes - Bolesław Krzyżostaniak - zdecydował się na fuzję z Lechią Gdańsk, a drużyna miała rozgrywać mecze w roli gospodarza na Pomorzu. Piłkarze otrzymali oferty przeprowadzki do Gdańska.
- Nie zgodziłem się na to. To zupełnie krzyżowało moje plany. Uczyłem się jeszcze w szkole średniej - zbliżała się matura, więc o żadnych większych zawirowaniach nie mogło być mowy. Rodzice odradzali mi tego kroku, a ja posłuchałem i dobrze na tym wyszedłem.
Na kolejny sezon zakotwiczył w podpoznańskim Lubońskim Klubie Sportowym. Wtedy zbudowano tam całkiem silny zespół, grający w trzeciej lidze i plasujący się w czołówce tabeli.
- Nie mam wątpliwości, byliśmy gotowi do występów nawet na zapleczu ekstraklasy - mówi z przekonaniem Krzysztof Kotorowski. - Jednocześnie było to dla mnie idealne miejsce na taki okres przejściowy, w jakim się znalazłem. Na trzecim froncie byłem podstawowym bramkarzem - miałem pewne miejsce w składzie i mogłem się ogrywać, podczas gdy nic nie przeszkadzało mi, by dobrze przygotować się do matury.
Ironio losu! Dokładnie w tym sezonie III ligi z grupy, w której występował Luboński KS, awansował Groclin Grodzisk Wielkopolski. Był to klub, który od razu chciał się bić o ekstraklasę i wzmacniał kadrę. Latem świeżo upieczony drugoligowiec złożył mu ofertę. Skorzystał. Niewątpliwie pomogły w tym występy przeciw przyszłemu klubowi, dzięki którym zwrócił na siebie uwagę.
W WOZIE DRZYMAŁY
Kotor" podpisał 5-letnią umowę w wieku 19 lat. Ale i na tym nie skończył się czas jego występów w klubie Zbigniewa Drzymały, bo spędził tam aż siedem sezonów. Od początku. Beniaminek z Grodziska w sezonie 1996/97 błyskawicznie awansował do pierwszej ligi, z której równie szybko spadł. Warto wspomnieć, że po zakończeniu kariery przez Tadeusza Fajfra, właśnie Krzysztof wskoczył od razu do bramki zielonych. Po awansie nie było już tak kolorowo, ale biorąc pod uwagę wiek i piłkarskie powiedzenie Bramkarz jak wino - im starszy tym lepszy", trudno się dziwić, że wypadł z pierwszej jedenastki.
Najlepsze jego lata w Groclinie to sezony 1999/00 i 2000/01. Zajmował pozycję pierwszego bramkarza po ponownym awansie do ekstraklasy. W pierwszym rozegrał wszystkie 30 spotkań, w kolejnym 14. Nie było łatwo. Klub starał się o jak najlepsze zabezpieczenie swojej bramki i na tej pozycji wzmacniał się nieustannie. Najpierw musiał rywalizować ze Zbigniewem Robakiewiczem, później Wojciechem Kowalewskim, aż w końcu z Mariuszem Liberdą!
- Dwa lub trzy sezony w Grodzisku były naprawdę fajne. Po przyjściu Bogusława Kaczmarka robiło się już tylko gorzej - uważa Kotorowski. - Nie dostawałem od niego żadnych szans, a to nie jest zdrowa sytuacja, bo totalnie podcina skrzydła. Nie grałem nawet w meczach sparingowych. Z samego treningu nic nie wynika. W pewnym momencie Bobo" nie zabrał mnie nawet na obóz przygotowawczy, co przelało czarę goryczy. Zdałem sobie sprawę, że z tym trenerem już się nie dogadam i postanowiłem, że odejdę.
W trakcie pobytu w Grodzisku pojawiały się pewne propozycje wyjazdu na wschód. Nie doszły do skutku, bo miał tam wtedy niezłą pozycję. Ale gdy chciał odejść, był już od jakiegoś czasu rezerwowym i zainteresowanie zagranicznych klubów zanikło. Determinacja sięgała zenitu, bo Kotor" przyjął ofertę Błękitnych Stargard Szczeciński, a zarząd z Grodziska nie robił problemów, by go tam wypożyczyć.
- Miałem także inne propozycje, ale zdecydowałem się właśnie na Błękitnych po długich namowach trenera Jerzego Engela juniora i szkoleniowca od bramkarzy - Leszka Ojrzyńskiego, który dziś prowadzi Wisłę Płock. Muszę przyznać, że treningi z nim były bardzo dobre. To świetny fachowiec.
Z jednej strony chciał po prostu grać, z drugiej - jak sam po czasie stwierdza - nie do końca orientował się w sytuacji klubu.
- Mówiono mi, że będą tam większe pieniądze, a klub się dynamicznie rozwija. Po czterech miesiącach spakowałem się i wróciłem. Prezes powiedział nam otwarcie, że ma duży problem finansowy i wycofał zespół z rozgrywek.
Sytuacja nie była przyjemna - klub nie płacił właścicielom za wynajem mieszkań piłkarzy, a ci rozzłoszczeni, zaczęli zawodników wyganiać!
- Stwierdziłem, że w takim klubie to jednak nie chcę występować - zaznacza.
SPEŁNIONA PRZEPOWIEDNIA
W listopadzie był ponownie w Grodzisku. Nie myślał, by tu zostać i rozpoczął szukanie kolejnego klubu. Furtka w Poznaniu otworzyła się dla niego, dzięki odejściu Norberta Tyrajskiego do Widzewa. Działacze Lecha znali go i najwidoczniej cenili, czego efektem było początkowo wypożyczenie.
- Dziś gram w o wiele lepszym klubie niż Groclin - nie ma co porównywać. Lech to super klub. Wcześniej może nie było tu dużo pieniędzy, ale to co zapamiętałem najlepiej to świetna atmosfera w szatni, która stała się naszą wizytówką w lidze.
Gdy przychodził do Lecha trener Michniewicz powiedział mu otwarcie, że numerem jeden jest Waldemar Piątek. Uszanował ten fakt, bo wówczas Piątek był czołowym bramkarzem polskiej ligi. Spokojnie pracował z trenerem Pleśnierowiczem, czekając na swoją szansę i stopniowo zdobywał zaufanie.
- Wciąż p
Zapisz się do newslettera