Jagiellonia Białystok nigdy nie należała do najłatwiejszych przeciwników Lecha Poznań. Pojedynki między tymi zespołami były często bardzo nieprzewidywalne i niejednokrotnie obfitywały w liczne gole - szczególnie w sezonie 2007/2008. W ramach cyklu Jeden Klub Tysiąc Historii Marcin Kikut wspomina tamten szalony dwumecz ligowy i opowiada o swojej drodze z nieba do piekła... i z powrotem.
Generalnie z Jagiellonią zawsze się ciężko grało. Nie było łatwo wywalczyć z nią punkty, szczególnie wyjazdy na Podlasie stawały się dla nas trudne. W Białymstoku zawsze świetnie przygotowywali murawę, dlatego grało się tam szybko i dynamiczne, a jednocześnie trudno. Mecze w Poznaniu natomiast wyglądały zdecydowanie inaczej i gdzieś podświadomie bardziej czuliśmy szansę pokonania Jagiellonii na własnym stadionie. Z tego co kojarzę, to w dwumeczach z reguły byliśmy lepsi.
Szczególnie ciekawe były mecze z sezonu 2007/2008. Na wyjeździe przegraliśmy 2:4. Tamta porażka bardzo bolała. Mecz zaczęliśmy dosyć dobrze. Przy jednej z naszych bramek do dziś nie wiem, czy to nie ja musnąłem piłkę po rzucie rożnym. Ostatecznie została jednak zapisana jako gol samobójczy. Później zanotowałem nieszczęśliwą interwencję i pokonałem Krzyśka Kotorowskiego. W szybkim tempie trafiłem z nieba do piekła. Ten mecz był bolesny, ale na szczęście rewanż się udał. W Poznaniu można powiedzieć, że zmietliśmy Jagiellonię. Spotkanie obfitowało w piękne bramki. Pięć z sześciu goli strzeliliśmy po 60. minucie. To była wizytówka Lecha z czasów Franciszka Smudy - dynamiczna gra, bardzo ofensywna i walka do samego końca.
Spotkanie z Jagiellonią było popisem Andersona Cueto. Wszyscy liczyliśmy na rozwój jego potencjału, bo miał olbrzymi talent. Wtedy to potwierdził i myśleliśmy, że będzie to dla niego moment przełomowy - złapie pewność siebie i zacznie stanowić o jakości Lecha w grze ofensywnej. Wydaje mi się jednak, że miał duży problem mentalny. Jako południowiec bazował przede wszystkim na technice. Polska liga to jednak polska liga - bez motoryki nawet przy dużym potencjale trudno zaistnieć. Chyba ten aspekt zdecydował o tym, że Anderson miał tylko jeden przebłysk.
Dwie bramki w samej końcówce strzelił Przemek Pitry. Przez większość sezonu pełnił rolę jokera w talii Smudy. Na pewno liczył na grę w podstawowym składzie, jak każdy z piłkarzy. Walczył o miejsce na boisku, ale trener wyraźnie mu zaznaczył, że będzie zmiennikiem. W pewnym momencie zauważył swoją szansę właśnie w tej roli. Oswoił się z tym i myślę, że ją wykorzystywał. Zdobywanie bramek, grając przez 15-20 minut, to też duży wyczyn.
Jeśli chodzi o piłkarzy Jagiellonii, to przypomniało mi się odejście Tomka Bandrowskiego do tego klubu. Jako były kolega zawsze szukałem go na boisku, żeby mu trochę poskrobać kostki. Swego czasu w Białymstoku brylował też Kamil Grosicki. To była bardzo dużo siła klubu z Podlasia i niezwykle groźny zawodnik. Zawsze trudno grało się przeciwko niemu.
Zredagował Jakub Ptak
Zapisz się do newslettera