Z Antonim Kozubalem usiedliśmy w okresie przedświątecznym, żeby podsumować rok 2024. To było niezwykle ważne 12 miesięcy dla młodego pomocnika - w Lechu Poznań wskoczył na stałe do podstawowego składu, zbierał kapitalne recenzje za grę i spełnił jedno z marzeń, czyli dostał powołanie do reprezentacji Polski i w niej zadebiutował. Zapraszamy na opowieść 20-latka, który mimo całego zamieszania wciąż pozostał cichy i skromny.
Myślę, że takie przyspieszenie nastąpiło po przejściu na wypożyczenie do GKS Katowice. Wcześniej nie czułem do końca tej seniorskiej piłki, a w momencie, kiedy dotarłem na Górny Śląsk, wskoczyłem na ten wyższy poziom. Ale oczywiście ten 2024 był dla mnie wyjątkowy i przełomowy, mogę go zaliczyć na duży plus. Wiele się w tym czasie nauczyłem i mogę śmiało powiedzieć, że też osiągnąłem. Gram dużo, daję drużynie dużo. Najpierw awansowałem do Ekstraklasy, po powrocie do Poznania wywalczyłem miejsce w jedenastce, jesteśmy liderem, spełniłem marzenie o grze w reprezentacji Polski, to daje duży impuls do dalszego rozwoju, bo przecież nie zamierzam się tym zadowolić.
Wiem, że często piłkarzy się pyta, czy uwierzyliby, gdyby ktoś im rok temu powiedział, że w 2024 roku zadebiutuję w kadrze. A ja powiem, że uwierzyłbym. Dlatego że ta moja przygoda rozwija się systematycznie po takiej linii prostej, nic nie przyspieszaliśmy, mogłem spokojnie pokonywać drogę. Mam oczywiście przy tym marzenia i trenuję po to, żeby je spełniać. Jedno dotyczyło reprezentacji i okazało się, że jest to do zrobienia prędzej niż później. W ogóle jeśli już jesteśmy przy tym temacie, to o powołaniu dowiedziałem się godzinę przed oficjalnym ogłoszeniem od naszego dyrektora sportowego Tomasza Rząsy. Poinformowałem tylko rodziców, ale zaznaczyłem od razu, że na razie nie mogą rozpowiadać dalej. Wielkie emocje temu towarzyszyły, to na pewno, ale bardziej u rodziców niż u mnie. Bo ja jestem spokojny i stonowany.
Wiem, że kibice często zwracają uwagę na to, że kiedy po zwycięstwie szalejemy w szatni, to ja włączam się do tego, ale nie okazuję radości w tak ekspresyjny sposób. Czy była kiedyś taka prawdziwa eksplozja radości? Tak, po golu z Legią Warszawa. Ona była wtedy taka dzika i prawdziwa. Taka moja. Byłem wtedy w szoku, czułem szczęście, bo też widziałem jak trybuny na naszym stadionie reagują na tę bramkę. A w szatni wychodzi mój charakter, na gorąco po meczu cieszę się oczywiście wewnętrznie z wygranej, ale nie okazuję tego na zewnątrz. To nie tak, że przechodzę do porządku dziennego i myślę już np. o kolejnym spotkaniu. Do charakteru dorzuciłbym jeszcze zmęczenie i wychodzi dlaczego jestem taki stonowany.
W pierwszej drużynie Lecha zadebiutowałem wiosną 2021 przeciwko Piastowi Gliwice, kiedy trenerem był Dariusz Żuraw. To był jednak tylko epizod, było jasne, że pójdę na wypożyczenie. W ten sposób trafiłem do Górnika Polkowice. Tam piłki przy nodze zbyt często nie miałem, bo styl gry był taki, żeby z obrony często bezpośrednio kierować podania do napastników. Futbolówka latała mi zatem nad głową sporo razy. I tak jednak powiem, że ten okres dał mi dużo. Po pierwsze, mogłem zostać i i grać w drugiej drużynie, albo walczyć o minuty w pierwszym zespole. Fajne było jednak to, że mogłem sprawdzić się na zapleczu Ekstraklasy. A po drugie, w życiu nie powiem, że to był stracony czas. Nie ma szans! Dlatego że chociażby to był moment, w którym mogłem dorosnąć i usamodzielnić się. To było uczenie się nie dostawania pod nos wszystkiego. Bo owszem, ja wyjechałem z Krosna i jestem bez rodziny od 13. Roku życia, ale w Akademii Lecha czeka na nas wszystko, nie musimy się martwić o nic. Warunki są fantastyczne. A tutaj trzeba było zadbać o siebie, wejść do dorosłej szatni. To była bardzo cenna lekcja.
Wróciłem, ale było jasne, że czeka mnie kolejne wypożyczenie, tym razem wybraliśmy GKS Katowice. I tam początek wcale nie był taki kolorowy, jak się wydaje. Trafiłem tam wiosną i musiałem najpierw przystosować się do nieco innego stylu gry. Dlatego kilka meczów przesiedziałem na ławce rezerwowych, wskoczyłem do składu dopiero jak jeden z kolegów miał pauzę za żółte kartki. Ja czułem troszkę szybciej, że jestem gotowy, ale trener Rafał Górak nie do końca. Zagrałem jednak dobry mecz i poszło, potem już właściwie opuściłem tylko jedno starcie w kolejnym sezonie, przez kartki. I znów - wyciągnąłem coś fajnego dla siebie. Super było dla mnie to, że nie dostałem nic za darmo, tylko musiałem to sam wywalczyć swoją postawą i pokazać trenerowi, że zasługuję na szansę. A jak dostałem, to ważne było udowodnienie, że to nie była szansa na wyrost.
Czas tam spędzony był fantastyczny, zwieńczony awansem do Ekstraklasy. Po powrocie do szatni Kolejorza wchodziłem jednak bez żadnej niepewności, natomiast oczywiście nie wiedziałem czego się spodziewać, jeśli chodzi o boisko. Robiłem jednak to co zwykle, czyli starałem się dobrze trenować, a pewnie ten cały sezon zaliczony w GKS skutkował tym, że trener Niels Frederiksen dał mi od początku zaufanie, choć musiałem w treningach i sparingach pokazać, że będę wartością dodaną do składu. Zresztą każdy z nas miał indywidualne rozmowy. Szkoleniowiec nie przekazywał roli, jaką dla mnie przewiduje, ale bardziej mówił o oczekiwaniach.
Wiem, że często fachowcy komentują, że w środku boiska z Radkiem Murawskim tworzymy duet jako określany jako bliźniacy z Lecha. Coś w tym jest, ale bardziej odnośnie naszej charakterystyki boiskowej. Bo ja jednak gram nieco wyżej, na pozycji numer osiem, a nie sześć. Nauczyłem się zresztą dodatkowych wielu elementów ofensywnych. Wcześniej byłem bardziej defensywnym zawodnikiem. A z Radkiem faktycznie złapaliśmy fajną chemię. On wie, że jak się podłączy do akcji, to ja go zaasekuruję. A jak ja pójdę wyżej, to mogę być spokojny o zabezpieczenie. Ciągle czekałem na tego gola w Ekstraklasie. Czy mi to ciążyło? Troszkę siedziało w głowie, ale ponownie powiem - przez ten mój spokój i opanowanie nie było tak, że się tym zamartwiałem. Bo wiedziałem, że w końcu przyjdzie. Dlatego bardziej skupiałem się na tym, żeby zostawać po treningach i postrzelać, odtworzyć takie bardziej meczowe sytuacje. I to przyniosło efekt w końcu. Cierpliwie czekałem. Jasne, ja nie jestem w pierwszej kolejności w drużynie odpowiedzialny za gole i asysty, ale chciałem też coś dorzucić, pomóc. Kamień z serca w końcu spadł i wiem, że mogą kolejne bramki wpaść. Zresztą podobnie było w GKS, gdzie na początku też miałem bodajże jedno trafienie i dwie asysty, potem to poszło i skończyłem z 11 podaniami otwierającymi kolegom drogę do bramki.
Teraz najważniejsze jest to, że jesteśmy liderem ligi, chcemy wywalczyć mistrzostwo Polski, to nasz cel. Ale chcę powiedzieć nieco inaczej w kontekście 2025 roku. Chciałbym każdego dnia stawać się coraz lepszym. I podobnie jest w przypadku drużyny, żeby z treningu na trening podnosić nasz poziom, robić postęp. Wiem, że to doprowadzi nas tam, gdzie chcemy być, wtedy trofeum ma być końcem tej drogi.
Transfer zagraniczny? Na tyle mam spokojny charakter, że nawet gdybym zaprzątał sobie tym głowę, to by mi nie przeszkadzało. To jest na pewno jakiś kolejny krok, cel, marzenie. Ale nigdzie mi się nie spieszy. Spokojnie, mogę grać i pomagać Lechowi jeszcze przez sezon, dwa, trzy - czas tu nie gra roli, musi nadejść dobry moment, muszę być gotowy.
Fajnie, że mam wsparcie kibiców i rodziny. Tata jest właściwie na każdym meczu i nie tylko on, bo też mama i siostry. Cała rodzina, także dziewczyna. Ale tata faktycznie musiałby mieć złamane obie nogi i nie móc prowadzić przez to auta, żeby nie ruszyć za mną. Bo przy jednej złamanej dałby radę. Czuję ich wsparcie. Zresztą mam taką fajną myśl w głowie na koniec - dom rodzinny opuściłem, kiedy miałem 12-13 lat i od tego momentu ten dom mam cały czas przy sobie w zależności od tego, gdzie są ze mną moi bliscy. Oni są tym moim domem. To jest piękne.
Zapisz się do newslettera