Dlaczego mecz ze Śląskiem Wrocław przy Oporowskiej w maju 2010 roku był jednym z najprzyjemniejszych dla Lecha Poznań w mistrzowskim sezonie? Kiedy nastąpił przełom w tamtych rozgrywkach? Kto tworzył kręgosłup drużyny, która sięgnęła osiem lat temu po mistrzostwo Polski? O starciach z klubem z Dolnego Śląską i pamiętnej kampanii opowiedział nam wieloletni obrońca Kolejorza, Marcin Kikut.
Jesień 2009 roku była dla nas bardzo ciężka, wręcz fatalna. Nie inaczej wyglądało to w meczu we Wronkach ze Śląskiem pod koniec października. Pamiętam bóle, jakie towarzyszyły nam w tym spotkaniu, które ostatecznie wygraliśmy po bramce "Bosego" z rzutu karnego. W tym fatalnym czasie najważniejsze stało się gromadzenie punktów i zmniejszenie strat do Wisły Kraków, która w pewnym momencie miała aż jedenaście punktów przewagi nad nami. W przerwie między rundami coś w nas pękło, nastąpił przełom, który co ciekawe miał swoje źródło w… sztabie szkoleniowym. Jego członkowie się dotarli, stworzyli we własnym gronie taki pozytywny "mental", który został wiosną przekazany na całą drużynę.
Nic dziwnego, że w rundzie rewanżowej wygraliśmy wszystkie mecze przy Bułgarskiej. Na wyjazdach również rzadko traciliśmy punkty, a jedna z najbardziej przekonujących wygranych przyszła właśnie przy Oporowskiej we Wrocławiu. Na początku maja 2010 roku rozegraliśmy jedno z przyjemniejszych, kontrolowanych przez nas spotkań. Ani przez chwilę nie było wątpliwości, że to my zwyciężmy tego dnia Śląsk. Pięknego gola głową strzelił wtedy Robert Lewandowski, wykorzystując dośrodkowanie Sergieja Kriwca, a my dominowaliśmy od pierwszej do ostatniej minuty.
To był bezwzględnie najmocniejszy Lech, w jakim grałem. Doprowadziła do tego udana polityka transferowa, fajna budowa zespołu, wymieszana młodość z rutyną, wielu zawodników utożsamiających się z klubem. Na każdej pozycji występował piłkarz będący liderem ekstraklasy. Czuło się dobry balans między obcokrajowcami, a Polakami, wtedy w pierwszym składzie na wyjeździe ze Śląskiem wyszli Ivan Djurdjević, "Dima" Injać, Manuel Arboleda czy wspominany Siergiej Kriwiec. Wiedzieliśmy jednak, że kręgosłup Kolejorza tworzyli właśnie Polacy, tacy jak "Bosy", "Kotor", Kuba Wilk, młody utalentowany Lewandowski czy Sławek Peszko.
Szatnia została uformowana w sprawnie działający sposób. Piłkarze zza granicy wiedzieli, że przychodzą do nas i muszą się dopasować do reguł tu panujących. Otrzymywali od nas mnóstwo sygnałów, że ten klub jest dla nas ważny, że jest dla życiem, przez co szybko mogli sami utożsamiać się z tymi barwami. Ponadto znali historię poszczególnych zawodników, którzy byli dla nich gospodarzami. Oczywiście, to sprawa indywidualna, bo dla przykładu Ivan zawsze należał do osób otwartych, podobnie jak "Dima", ale już z mającym ciężki charakter Arboledą też nie występowały zgrzyty.
Wydaje mi się, że ciężko znaleźć drużynę z sukcesami, w których nie ma atmosfery. Wtedy zawiązała się silna grupa, która świetnie trzymałą szatnię. Chemia, która powstawała między tym trzonem, a resztą ekipy, świetnie działała na zespół jako całość. Nawet jeśli ktoś był trudny do integracji, jak na przykład Arboleda, wiedział, że musi się dostosować. Nie można powiedzieć, że było perfekcyjnie, że stanowiliśmy rodzinę, to byłaby przesada. Każdego jednak cechowała na tyle duża inteligencja, wysoka świadomość, że wszystko się siłą rzeczy udanie komponowało.
Zapisz się do newslettera