W niebiesko-białej koszulce rozegrał 222 spotkania, w których strzelił 32 gole, więc historii związanych z Lechem Poznań zna mnóstwo. Przy okazji dwumeczu z armeńskim Gandzasar Kapan były lechita, Mariusz Niewiadomski, opowiedział o jednej z pierwszych europejskich rywalizacji Kolejorza, jej kontekście historycznym oraz wielu związanych z nią kwestiach.
Pierwsze mecze Lecha Poznań w Pucharze Europy Zdobywców Pucharów przypadły na wrzesień 1982 roku. Jako drużyna dostaliśmy wtedy po czterech latach szansę na udział w europejskich pucharach. Poprzednich spotkań, w Pucharze UEFA z MSV Duisburg, niewielu z nas pamiętało. Dla ekipy prowadzącej zespół, trenera Łazarka i jego sztabu, także było to coś zupełnie nowego. W pierwszej rundzie wylosowaliśmy islandzki IBV Vestmannaeyjar. Pierwszy nasz wyjazd za "kurtynę", na zachód, był dla nas zupełną egzotyką. Trzeba przy tym pamiętać o czasach, w jakich żyliśmy, stanie wojennym czy sytuacji politycznej. Wtedy można było podróżować najdalej do NRD, więc, co tu dużo mówić, było to dla nas wszystkich wielkim przeżyciem.
Dwumecz z Islandczykami rozpoczęliśmy od wyjazdu. Tak się dla mnie nieszczęśliwie złożyło, że ja sę tam nie udałem. W tamtych czasach Kolejorz rozgrywał regularne sparingi z mniejszymi klubami na terenie województwa. Tydzień przed spotkaniem z IBV pojechaliśmy do Rawicza, skąd zakontraktowaliśmy przyszłego reprezentanta kraju, Dariusza Skrzypczaka. W ramach promocji zmierzyliśmy się z jego byłą drużyną, a w trakcie tego starcia źle stanąłem i z pierwszego pojedynku z zagranicznym rywalem zostałem wykluczony. Europa jednak nie uciekła mi na długo. Dzięki naszej dobrej grze w następnych latach udało się zwiedzić w tym trudnym okresie sporą część kontynentu, a także kawałek świata.
Koledzy opowiadali mi, że wylądowali na zielonej, niezabudowanej wyspie. Pogoda była dramatyczna, oprócz deszczu cały czas towarzyszył im straszny wiatr. Jedynego gola strzelił wtedy debiutant Leszek Partyński, który wykorzystał wrzutkę Mirka Okońskiego. Obiekt kameralny, widzów niewiele, boisko ciężkie. Panowała opinia, że zagramy z kelnerami i murarzami, ale trener Łazarek podchodził do tej rywalizacji bardzo poważnie. Nalegał na możliwość obserwacji przeciwnika, ale ostatecznie do tego nie doszło. Europa była pod kątem piłkarskim o wiele bardziej zróżnicowana, jednak wcześniej nie brakowało przypadków, w których nasze zespoły odpadały po starciach z egzotycznymi rywalami. Tego musieliśmy uniknąć, więc o żadnym lekceważeniu Islandczyków nie mogło być mowy.
Co ciekawe, informacja o naszej skromnej wyjazdowej wygranej została podana do wiadomości publicznej w naszym kraju… następnego dnia, na łamach popołudniowego wydania "Expressu Poznańskiego". W nocy o tym meczu donosiło któreś z francuskich mediów, ale ja dowiedziałem się o końcowym rezultacie dopiero następnego dnia. Coś, co w dobie internetu wydaje się abstrakcją, kiedyś było normą.
Rewanż, mimo okazałego zwycięstwa 3:0, nie był dla nas łatwy. IBV ustawiło autobus na własnej połowie, ale my mieliśmy po swojej stronie Mirka Okońskiego. Nie bez przyczyny o tym spotkaniu mówiło się później "Mundek show". Zdobył dwie bramki, w tym jedną po czterdziestometrowym rajdzie po minięciu czterech rywali! Dzięki niemu rozmontowywaliśmy linię obrony przeciwnika. Pomiędzy jego trafieniami i ja uderzyłem celnie z głowy z obrębu pola karnego, dość ładnie to wyglądało. My tym samym dopełniliśmy swojego, bądź co bądź, obowiązku, potwierdzając rolę bezsprzecznego faworyta tej rywalizacji.
Przy Bułgarskiej zasiadło tego dnia ponad dwadzieścia tysięcy osób, zainteresowanie klubem w tamtych czasach było ogromne. Zawsze mieliśmy zgrupowanie przedmeczowe, z które dojeżdżaliśmy na stadion dwie godziny przed meczem. Zawsze witały nas już w tamtym momencie pełne trybuny, nie inaczej było wtedy. Ludzie także byli ciekawi Islandczyków, a już niedługo mieli zobaczyć na własne oczy słynne Aberdeen, prowadzone jeszcze wtedy przez słynnego Alexa Fergusona.
Zredagował Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera