Obrońca Lecha Poznań zaliczył szalony rok. Nie tylko w klubie, ale też w reprezentacji Słowacji, w której w miesiąc z głębokiej rezerwy wskoczył do podstawowego składu i wywalczył awans na mistrzostwa Europy. W rozmowie z nami Lubomir Šatka wspomina minione 12 miesięcy.
Co będziesz robił 14 czerwca 2021 roku?
- Nie zaskoczysz mnie. Mam nadzieję, że wtedy będę grał przeciwko Polsce na mistrzostwach Europy.
Czyli znasz tę datę. Podkreślona jest już w kalendarzu na czerwono?
- Może aż tak to nie, ale na pewno będzie to dla mnie wydarzenie wyjątkowe i chciałbym w nim uczestniczyć. Do tego jednak jeszcze daleka droga. Muszę nadal ciężko pracować, żeby zapracować na zaufanie naszego selekcjonera.
To wstęp do podsumowania 2020 roku, który był dla ciebie troszkę szalony - nie tylko w klubie, ale również w kadrze narodowej. Zapewne kilka miesięcy temu nie przypuszczałeś, że w najważniejszym od kilku lat meczu dla Słowaków - finale baraży o Euro przeciwko Irlandii Północnej w Belfaście - znajdziesz się w wyjściowym składzie?
- No zdecydowanie nie, bo te ostatnie 12 miesięcy było trudne i wyjątkowe. Była długa przerwa w rozgrywkach związana z pandemią koronawirusa. A potem na pierwszym od dawna zgrupowaniu nie zagrałem w żadnym spotkaniu. Potem z kolei nie pojechałem na kadrę z powodu przeziębienia. I w końcu przyszedł listopad i otworzyła się przede mną szansa. Wynikała ona w dużej mierze ze zmiany na stanowisku selekcjonera. Štefan Tarkovič mi od początku zaufał i wystawił od razu w jedenastce w tak ważnym starciu. Byłem bardzo, bardzo szczęśliwy.
Dlaczego akurat Tarkovič na ciebie postawił?
- On mnie znał, wiedział na co mnie stać, bo był asystentem Jana Kozaka, kiedy ten trener prowadził Słowację. A u Kozaka właśnie debiutowałem i zaliczyłem bodajże cztery spotkania, zanim na stanowisku selekcjonera został zastąpiony przez Pavla Hapala.
U niego zagrałeś trzy razy, ale za każdym razem na prawej obronie. Nie lubisz grać tej pozycji?
- Nie przepadam, bo ciężko pokazać mi w tym miejscu swojej atuty. Niemal całe moje piłkarskie życie spędziłem w roli stopera, więc nie mam doświadczenia na boku defensywy, tym bardziej na poziomie reprezentacyjnym. Jasne, mogę tam zagrać i jeśli trener uznaje, że mnie tam wystawia, to wychodzę i gram. Hapal rozumował w ten sposób, że musi wykreować nowego prawego obrońcę. Jest bowiem Peter Pekarik, bardzo doświadczony, 34-letni piłkarz, który od długiego czasu gra na tej pozycji. I chodziło o znalezienie alternatywy dla niego. Padło na mnie. Widocznie mi nie ufał, że mogę być wartością dodaną na środku obrony.
Miesiąc przed finałem baraży, kiedy nie pojechałeś ostatecznie na zgrupowanie, powołanych było bodajże siedmiu stoperów. Hierarchia wydawała się być jasna. I nagle w listopadzie przyjeżdżasz i dostajesz już na treningach sygnał, że w Belfaście wychodzisz od pierwszej minuty.
- Tak, to było zaskoczenie, ale widocznie Tarkovič był przekonany, że dam mu odpowiednią jakość. Tak jak mówiłem, znał mnie dobrze, wiedział czego się po mnie spodziewać. On mi powiedział w rozmowie na zgrupowaniu, że chce na mnie postawić, bo mu najbardziej pasuję do tego, co on chce zagrać. Spodziewaliśmy się tego, że Irlandia Pólnocna zagra długimi piłkami i my będziemy chcieli rozgrywać od tyłu po ziemi. Jak wspominam ten baraż? Oj, było bardzo dużo walki fizycznej. Oni kierowali piłki na swojego lewoskrzydłowego, który toczył boje z naszym prawym obrońcą. Ja musiałem być bardzo czujny, żeby zbierać te tzw. drugie piłki. Prowadziliśmy, ale potem cofnęliśmy się za bardzo i gospodarze wyrównali. Pech nas dopadł, bo to był gol samobójczy. Mentalnie jednak wytrzymaliśmy świetnie i w dogrywce zadaliśmy decydujący cios, to było niesamowite przeżycie.
Dobra wiadomość dla ciebie jest chyba taka, że Tarkovič zostaje?
- Tak, zostaje - podpisał kontrakt. On mi ufa, ale wszystko i tak zależy od formy w klubie. Dlatego nie tylko w kontekście Lecha, ale również kadry te następne miesiące będą dla mnie szczególnie ważne.
Podsumujmy - jaki to był dla ciebie rok? Poza tym, że zapewne dziwny przez pandemię koronawirusa.
- Dużo się zmieniło w tej piłce - trybuny opustoszały, graliśmy dużo meczów bez udziału publiczności, bez wsparcia z trybun. Do tego kalendarz został zupełnie rozregulowany. Ledwo skończyliśmy poprzedni sezon, a już wkroczyliśmy w kolejny. Do tego przez awans do Ligi Europy mieliśmy ogromną dawkę gier w nogach. Bez wątpienia to był rok wzlotów i upadków. Pierwsza część wybitna - świetna runda finałowa, bez porażki i ostatecznie starczyło na wicemistrzostwo. Potem odpoczynku właściwie nie było, z marszu przystąpiliśmy do gry i fajnie prezentowaliśmy się w tych eliminacjach pucharowych. Weszliśmy do grupy, ale niestety odbiło się to później na lidze, w której nie poszło tak jak sobie zakładaliśmy. Jesteśmy wymęczeni fizycznie i psychicznie. Chyba nawet bardziej to drugie.
Zagrałeś ponad 20 meczów, sporo minut spędziłeś na boisku. To było duże obciążenie?
- Tak, niektórzy tyle spotkań nie zaliczą czasami w jeden sezon. To było coś nowego nie tylko dla mnie, ale też kolegów w szatni. Jesteśmy młodym zespołem i niewielu z nas grało w Lidze Europy. Zdobywamy doświadczenie. Jasne, zawsze piłkarze podkreślają chęć gry co trzy dni. Ale to na pewno męczy - i to bardziej właśnie psychicznie niż fizycznie.
Wy nie chodzicie, nie opowiadacie na prawo i lewo, nie użalacie się, ale sam jesteś przykładem na to, że kłopoty zdrowotne pojawiają się przy takim intensywnym graniu. Ale co, zaciskasz zęby i wychodzisz na boisko, żeby tylko pomóc drużynie?
- Czasami jest tak, że łykasz tabletkę i wybiegasz na boisko - nie ma innego wyjścia. Ja mam taki mikrouraz już blisko trzy miesiące. Czasami na boisku nie czuję się tak komfortowo, jak chciałbym się czuć. Ale to w piłce normalne - prawie nie ma sytuacji, kiedy wychodzisz na murawę i nic cię nie boli. Robisz jednak zawsze wszystko dla drużyny.
Rok rozpoczął się dla ciebie pechowo, bo od gola samobójczego przeciwko Cracovii, ale nie podcięło tobie to chyba skrzydeł?
- Faktycznie, wygraliśmy najpierw z Rakowem 3:0, potem pojechaliśmy do Krakowa. Prowadziliśmy do przerwy 1:0, mówiliśmy sobie w przerwie, że musimy wytrzymać kolejne 15 minut, będą one bardzo ważne. Wychodzimy, idzie strzał, chciałem zablokować, piłka odbiła mi się od nogi i wpadła do siatki. Potem jednak już złapaliśmy bardzo fajną serię, która zaprowadziła nas do srebrnego medalu.
Kolejny sezon z kolei rozpocząłeś inaczje - od dwóch goli w Pucharze Polski. Nie zawsze wchodzisz tak skutecznie w pole karne, jak zdarzyło się tobie w Opolu przeciwko Odrze.
- Kiedyś już zdobyłem dwie bramki w meczu, było to w Pucharze Słowacji. Ale na pewno nie jest to dla mnie codzienność i chleb powszedni.
Trzecia historia związana jest z bodajże najważniejszym meczem Lecha tej jesieni, czyli decydującym o awansie do fazy grupowej Ligi Europy starciem z Charleroi. Myślę, że wciąż masz pretensje do arbitra o drugą żółtą kartkę?
- Bardziej o tę pierwszą kartkę i podyktowany rzut karny. Bo to była taka sytuacja 50 na 50. Odbiła się piłka od nogi i poleciała w jego stronę. Wystawiłem rękę, nawet nie zatrzymałem, chodziło tylko o to, żeby go trochę wyhamować. I od razu schowałem tę rękę. Rywal się jednak przewrócił i sędzia wskazał na „jedenastkę”. Mam do dziś duże wątpliwości i nie zgadzam się z interpretacją. Przy drugiej chciałem z kolei zagrać piłkę, ale OK - trafiłem w nogę rywala.
Jaki to był dla ciebie kwadrans poza boiskiem? Oglądałeś w ogóle gdzieś to co się działo?
- Musiałem zejść do szatni, nie mogłem nawet stać w tunelu. Poszedłem i rozmyślałem, że chyba sobie nie daruję tej czerwonej kartki, jeśli nie awansujemy. Przyszedł Patryk Wiśniewski, mówił że nadal prowadzimy, wziął telefon i włączył transmisję. Na ostatnie pół minuty wyszedłem już w okolice ławki rezerwowych. Denerwowałem się niesamowicie, ale koledzy dali radę. Radość była wręcz nieziemska, a ten powrót do Poznania i świętowanie z kibicami - niezapomniane.
Dla ciebie to był do tej pory najważniejszy moment w karierze klubowej?
- Myślę, że tak. W ogóle cale te eliminacje były niezapomniane. Wiadomo, w pierwszej rundzie wszyscy oczekiwali, że wygramy. Ale od drugiej wszyscy mówili, że rozpoczęły się schody. Były głosy, że nie mamy szans awansować. W Szwecji na sztucznej murawie, na Cyprze nie tylko mocny rywal, ale jeszcze upał itd. Ja myślę, że my jeszcze sami nie do końca doceniamy to, co zrobiliśmy. Bo jesienią skupialiśmy się od meczu do meczu, nie było kiedy odetchnąć czy zrelaksować się. Ale w końcu przyjdzie taka myśl, że to naprawdę duży sukces.
Jak w święta usiądziesz na spokojnie w domu i przyjdzie ta refleksja dotycząca calego roku, to co przyniesie?
- Na pewno powiem sobie, że zebrałem ogromnie dużo doświadczenia. Że te wszystkie dobre, ale i oczywiście złe momenty zrobią ze mnie tylko lepszego piłkarza. Jako zespół też musimy zrobić refleksję. Bo nie chodzi już tylko o zmęczenie, ale my czasami w tych meczach nie pokazywaliśmy tego, co chcemy. Zespoły już wiedzą jak nam przeszkadzać. Musimy znaleźć w przerwie zimowej także inne rozwiązania dla naszej gry. Chociaż oczywiście będzie nam nieco lżej, bo ten jeden front, czyli Liga Europy, nam odpada. Wrócimy pod tym względem do normalności - będziemy mogli w tygodniu spokojnie popracować, zrobić więcej analizy.
Rozmawiał Maciej Henszel
Zapisz się do newslettera