27-letni Dimitrije Injać od niecałego roku jest piłkarzem Lecha. Urodził się na serbskiej prowincji, w 40-tysięcznym miasteczku Kikinda, leżącym w regionie autonomicznym Wojwodina - na północy kraju. Przyszedł na świat w średniozamożnej rodzinie, która ze sportem nie miała wiele wspólnego. Ojciec interesował się wprawdzie futbolem, ale zabrakło mu praktycznych umiejętności i profesjonalnie nigdy się nim nie zajął. Grał jedynie w drużynach młodzieżowych - jako niedorosły chłopak. Z kolei brat - Boryslav Injać wolał koszykówkę, choć tam też nie dane było mu zrobić kariery.
Dimitrije miał więcej determinacji. Do klubu trafił dosyć wcześnie - w wieku 8 lat i to był jego atut. W miejscowym OFK Kikinda poddawany był pierwszym futbolowym szlifom, ale co tu dużo mówić - nie był to klub, który poziomem szkolenia rzucał na kolana. Po sześciu latach treningu zdecydował wraz z rodzicami o swoim wyjeździe do Nowego Sadu. Był to rok 1994, a dzisiejszy piłkarz Kolejorza" miał wówczas zaledwie 14 lat. Od tego momentu nie mieszkał już nigdy z rodziną. W stolicy Wojwodiny chodził do szkoły i na treningi. Piłkarskiego rzemiosła uczył się w FK Kabel. Niedługo później trafił do młodzieżowej reprezentacji Jugosławii.
- Wiązano ze mną duże nadzieje - wspomina Injać. - Komentatorzy widzieli mnie w dorosłej kadrze narodowej tego kraju. Byłem wszak wyróżniającym się zawodnikiem. Otrzymałem też opaskę kapitana.
Jednak życie potoczyło się inaczej i piłkarz nigdy nie trafił do seniorskiej kadry narodowej. Na fali dobrych występów w młodzieżówce, po czterech latach znalazł się w szkółce najsilniejszego klubu w regionie - Vojvodiny Nowy Sad, który ściągał do siebie najzdolniejszych zawodników z okolicy. Dobre występy zaowocowały po pewnym czasie profesjonalnym kontraktem z potentatem serbskiej piłki, który dziś w tabeli tamtejszej ligi jest trzecią siłą po Partizanie i Crvenej Zvezdzie Belgrad.
Injać nigdy jednak nie przebił się do podstawowego składu tego zespołu. Co ciekawe w sezonie 2001/02 spotkał tam innego przyszłego zawodnika Lecha Poznań - Mirco Poledicę, dziś występującego w serbskim Cukaricki-Stankom - ligowym średniaku. Podczas gdy Mirco był jednym z kluczowych zawodników zespołu, Dimitrije nie wyszedł na boisko ani razu. Mirco po półtora roku od tego momentu trafił do Poznania. Dimitrije musiał na to poczekać aż o trzy lata dłużej.
Vojvodina nie chciała się jednak pozbywać utalentowanego gracza, dlatego wypożyczyła go na zaplecze serbskiej ekstraklasy. Nie musiał się nawet przeprowadzać, bo trafił do podnowosadzkiego Becej - 30-tysięcznego włókienniczego miasta. W drugoligowym FK Becej Dimitrije nie grał dla wielkiej publiczności, ale miał szansę się ograć w seniorskiej piłce. Zresztą cała serbska Meridian Superliga nie cieszy się zbyt wielką popularnością. Dawne rozgrywki jugosłowiańskie zostały podzielone na siedem części, z których każda jest oczywiście o wiele słabsza. Potrzebne jest wiele czasu na organizację. Brak tez sponsorów i pieniędzy w zszarganym wojną kraju. Stąd też wielu zawodników decyduje się na emigrację. Wyjątki to wymienione trzy najsilniejsze kluby. Dimitrije miał szansę przebić się w jednym z nich. Nie zaprocentowało jednak doświadczenie i trenowanie futbolu od ósmego roku życia. W II lidze grał przez dwa i pół roku.
Po czym trafił do Bośni i Hercegowiny. Tam zaczął się dla niego okres piłkarsko lepszy. Ściągnął go wszak nie byle kto, a stołeczny, ekstraklasowy FK Slavija Istotno Sarajewo - klub z tradycjami, dużo znaczący także w dawnej ekstraklasie jugosłowiańskiej. Rozpoczął z wysokiego C. Wiosną 2005 roku jako pomocnik zdobył aż 3 bramki w 13 meczach i ponownie dał o sobie znać tamtejszym mediom. Udany był dla niego także kolejny sezon, gdy rozegrał 23 spotkania. Jesienią 2006, zanim trafił do Poznania - znów w trakcie jednej rundy czterokrotnie pokonał golkiperów przeciwników.
- W lidze Bośni i Harcegowiny prezentowałem się bardzo dobrze - ocenia Injać. - Dzięki temu zauważyli mnie menadżerowie, którzy wypromowali i umożliwili testy w Polsce.
- Miałem siedmiodniową wizę na pobyt w tym kraju - wspomina. - Przyjechałem do Lecha w grupie dziesięciu bałkańskich zawodników. Cieszę się, że trener akurat mnie wyłapał z tego tłumu.
Trener Smuda po zaledwie pięciu dniach zdecydował się Injacia zabrać ze sobą na zgrupowanie. Nowy lechita zdobył sobie również względne zaufanie szkoleniowca, bo choć często wychodząc z ławki, to jednak wiosną kończącego się roku wystąpił w aż 14 meczach, w których raz pokonał bramkarza. Było to spotkanie przeciw Widzewowi. Bramkę przyćmiło jednak 100. i 101. trafienie Piotra Reissa w pierwszej polskiej lidze. Jeszcze lepiej było jesienią, gdy w drugiej połowie rundy przebił się na stałe do podstawowego składu. Nie bez wpływu na taki stan rzeczy była plaga kontuzji. Bądź co bądź - Dimitrije rozegrał w jesiennych zmaganiach ponad 1000 minut, pojawiając się na boisku w każdej potyczce ligowej, a w meczu z Cracovią nie dał szans bramkarzowi, imponującym strzałem głową.
- Chciałbym zostać w Lechu na dłużej - zapewnia. - Mam marzenia, by wybić się w przyszłości do jakiegoś silnego klubu europejskiego. Ale czy to się uda - nie wiem. Wszystko zależy od sytuacji. Z pewnością przede mną daleka droga, ale marzenia trzeba mieć.
Reprezentacja Serbii, w przeciwieństwie do ligi, jest w miarę silna.
- Niestety trudno mi do niej choćby aspirować, mimo że 10 lat temu grałem w młodzieżówce Jugosławii. Tam gra wielu klasowych piłkarzy, z którymi raczej nie mam na razie szans wygrać rywalizacji.
W środku pomocy występują przecież choćby Danko Lazović, czołowy gracz PSV Eindhoven i nadzieja serbskiego futbolu - 20-letni, nieprzeciętnie utalentowany Zdravko Kuzmanović z AC Fiorentiny. Obaj są o wiele młodsi od Injacia, a od kilku dobrych lat brylują w europejskich klubach z górnej półki.
Po wyjeździe z Kikindy już nigdy nie mieszkał w rodzinnej miejscowości. Wracał tylko w okresach urlopowych, pomiędzy rundami. A dziś jest bardzo skromnym, spokojnym i nieco nieśmiałym człowiekiem.
- Bardzo brakuje mi rodziny. Chcę tam do nich wrócić po zakończeniu kariery. Odwiedzam ich rzadko, bo nie ma do tego warunków. Ostatnio w domu byłem latem. Teraz również wybieram się tam w grudniu, na czas urlopu.
Z pewnością nie jest i nigdy nie będzie piłkarzem przebojowym i efektywnym. Należy do boiskowych pracusiów - defensywnych pomocników, czyszczących pole". Na razie pokazał, że ma potencjał. Czy po zregenerowaniu sił latem da poznańskiej publiczności znać, że potrafi więcej?
Marcin Gościniak
Zapisz się do newslettera