Latem 2017 roku Tomasz Rząsa oraz Marcin Wróbel utworzyli w Akademii Lecha Poznań pion talent managementu. Minione kilkanaście miesięcy było dla nich czasem bardzo intensywnym i nie mowa tu jedynie o liczbie podpisanych i przedłużanych kontraktów młodych zawodników Kolejorza. Od początku października Rząsa pełni w klubie funkcję dyrektora sportowego, ale wraz z dyrektorem Wróblem podsumowali ostatnie półtora roku swojej działalności w Akademii.
Można z czystym sumieniem stwierdzić, że najbliższa przyszłość graczy akademii została zabezpieczona?
Tomasz Rząsa: Odnosząc się jedynie do samego zabezpieczenia kontraktowego, trzeba sobie powiedzieć, że to jest płynna praca z rundy na rundy. Mamy sporą liczbę zawodników, do tego dochodzą gracze trafiający w szeregi akademii, więc co pół roku czekają nas kolejne wyzwania. Nie można jednak sprowadzać tej pracy jedynie do podpisu złożonego pod kontraktem, a bardziej należy skupić się na budowaniu zaufania i relacji z zawodnikami i ich rodzicami. Liczy się to, jak my wyglądamy pod kątem szkolenia, edukacji czy opieki medycznej w oczach naszych piłkarzy i ich otoczenia. Kolejnym krokiem jest wprowadzenie ich do pierwszego zespołu i kreowania ich ścieżek rozwoju różnymi drogami. Jeśli w tych aspektach będziemy wiarygodni, a ostatni rok pokazał, że to nam się udało, to można powiedzieć, że przyszłość akademii maluje się w jasnych barwach.
Marcin Wróbel: Uważam, że kontrakt to wypadkowa całej naszej działalności. Oznacza to, że druga storna jest zadowolona z wysiłku i serca, które wkładamy w naszą pracę, świadczy o tym jakże ważnym zaufaniu. Natomiast nasza praca polegała także na tym, żeby zawodnicy chcieli funkcjonować w naszej akademii, także mówimy o tych, którzy potencjalnie mogą ją zasilić. Czy przyszłość jest zabezpieczona? Zabezpieczymy ją codziennym trudem, który na dobrą sprawę nigdy się nie kończy. Dlatego tym bardziej się cieszymy ze wsparcia Dariusza Dudki, który przynajmniej do końca czerwca tego roku będzie łączył funkcję w pionie sportowym Akademii z karierą piłkarską.
Co w takim razie przede wszystkim wchodziło w skład waszej działalności? Skoro podpisanie umowy z piłkarzem jest, jak panowie mówią, jej finalnym produktem, należą do niej przede wszystkim negocjacje i budowanie tych relacji?
TR: Dokładnie chodzi o to ostatnie, budowanie relacji i transparentności. Staramy się rozwijać, nie stać w miejscu, stąd pojawienie się pionu sportowego i talent managementu.
MW: Nie boimy się tego, że osiągaliśmy sukcesy w poprzednich latach i jesteśmy pewni, że to samo nas czeka w latach następnych. Żeby zmaksymalizować szanse powodzenia, staramy się cały czas analizować, wyciągać wnioski nie tylko z naszej pracy, ale też tej kiedyś wykonanej w akademii. To wszystko stwarza szeroką perspektywę i to na niej musimy się skupić.
Półtorej roku temu trafili panowie do akademii do pionu talent managementu, by pełnić nowe dla siebie role. Jak ciężko było się przystosować do tej funkcji?
MW: Tomek był dyrektorem sportowym Cracovii, więc jest to poniekąd pokrewna funkcja. Ja z kolei współpracowałem z młodymi piłkarzami w osobie szkoleniowca. Można powiedzieć, że wraz z Rafałem Ulatowskim dążyliśmy do tego, żeby także nasi trenerzy szkoleniowo wyciskali jak najwięcej ze swoich zawodników. Zdajemy sobie sprawę z tego, że przekaz klubu wychodzi właśnie od opiekuna danej grupy, jego całego sztabu i otoczenia. Wydaje mi się, że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy udało nam się tę spójność między poszczególnymi drużynami wprowadzić i utrzymać.
To była też taka zaleta Tomka i moja. Każdy z nas znał strukturę Lecha Poznań z okresu pracy w sztabie szkoleniowym pierwszego zespołu. Ja funkcjonowałem w klubie na różnych szczeblach, jego filozofia więc była dla mnie jasna i klarowna. W tym widziałbym też powód naszego powodzenia.
Co było dla panów najtrudniejszym wyzwaniem w trakcie tych ostatnich kilkunastu miesięcy?
TR: Podstawową kwestią w tej pracy jest czas. Przychodząc do akademii wiedzieliśmy, że czeka nas ciągła praca. Najtrudniejszym było pokazanie słuszności zmian, które wprowadzamy, a także przekonanie do nich zarówno naszych współpracowników, jak i zawodników. Model naszego funkcjonowania też musiał być stale przystosowany do dzisiejszych potrzeb, trzeba było na niego zdecydowanie postawić i go wdrożyć. Ręce były pełne roboty od samego początku i to właśnie on był najtrudniejszy. Dalsza transparentna praca i budowanie wiarygodności sprawiły, że każdy zawodnik przechodzący do naszych kolejnych drużyn wie, czego ma się spodziewać.
Czy jednym z większych sukcesów waszej działalności jest to, każdy zawodnik akademii ma swoją określoną ścieżkę rozwoju?
MW: Kluczem akademii jest to, że na każdego chłopaka mamy pomysł, który staramy się realizować od początku do końca, mimo że to płynna sprawa. Potrafimy zdiagnozować, co każdy z nich powinien osiągnąć. Celem dla każdego jest dojście do pierwszej drużyny Lecha Poznań, ale zdajemy sobie sprawę z tego, że te ścieżki mogą się od siebie różnić. Na bazie doświadczeń z ostatnich lat staramy się szukać dla niektórych transferów czasowych i rozwoju w innych klubach, ale to też ma prowadzić finalnie na Bułgarską.
Czy za czasów, gdy Tomasz Rząsa wchodził do seniorskiej piłki, funkcjonowało pojęcie planowania kariery młodych zawodników?
TR: Ja zaczynałem grać w piłkę na profesjonalnym poziomie w czasach zupełnie innych, w których nie było jeszcze nawet prawa Bosmana. Byłem zawodnikiem bez kontraktu, przyznano mi stypendium i byłem zawodnikiem Cracovii na dobre i na złe. Mógł zgłosić się dowolny klub na świecie, ale ona nie musiała mnie puścić do niego w żadnym wypadku, dlatego kreowanie tych ścieżek było szczególnie trudne. Pierwsi menadżerowie pojawiali się w naszym kraju zza granicy, starali się wyławiać najbardziej utalentowanych i wywozić ich z kraju. Nie funkcjonowały prywatne szkółki piłkarskiej czy akademie, a szkolenie funkcjonowało w największych klubach na innych zasadach. Młodych graczy zachęcała ich historia oraz marka, na tym się to wszystko opierało.
Jak na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienił się poziom oczekiwań ze strony rodziców wobec własnych dzieci, które zaczynają swoją piłkarską przygodę?
TR: Świadomość rodziców jest zupełnie inna, w większym stopniu żyją pasją swoich dzieci. Część z nich pozostawia sprawy futbolu klubowi. Istnieje też grono rodziców, którzy chcą mieć to w swoich rękach, wyznaczać kierunki dalszych działań. Cenne pod tym względem jest to, że wychodzą oni z inicjatywami, ale jak sami podkreślają, często nie są ekspertami w tej dziedzinie. Stąd potrzeba kontaktu, rozmów na temat przyszłości, dlatego nie zamykamy się na ich opinie.
MW: Na to wpływ mają media społecznościowe, obecność agentów piłkarskich czy popularyzacja tego rynku. Nie można odcinać się jednak od zdrowego rozsądku i myśleć tylko emocjami. Myślę, że chęć rodzica na wpływ na rozwój swojego syna działa na nas mobilizująco, żeby jak najwyżej podnosić nasze standardy. Staramy się obracać każdą energię otoczenia danego zawodnika w taki sposób, by przekładało się to na jeszcze lepsze jego wyszkolenie. Rodzice kierują się przede wszystkim dobrem dziecka i to rzecz, której nie próbujemy podważać i zmieniać.
Jak patrzycie panowie na piłkarzy, którzy nie zdecydowali się związać swojej przyszłości z Lechem?
TR: Każdy z nich miał wyznaczoną przez nas ścieżkę rozwoju. Trzeba sobie powiedzieć, że odeszli od nas zawodnicy ze sporymi perspektywami. Nie odeszli do klubów słabszych, a do Manchesteru United jak Łukasz Bejger czy Lazio Rzym jak Szymon Czyż. Marcin Grabowski trafił z kolei do pierwszej drużyny Wisły Kraków.
MW: Zainteresowanie pokroju takich firm zagranicznych świadczy tylko o tym, na jakim poziomie szkolimy. Tego się nie będziemy wstydzić, ale nie możemy ruszyć z nimi na wyścig finansowy. Nie zgadzamy się jednak z filozofią odejścia w tak młodym wieku od środowiska, które im stwarzamy. Akceptujemy ich pomysł na siebie, ale to nie znaczy, że go popieramy, nie jesteśmy z niego zadowoleni. Padliśmy jednak ofiarą nieco własnego sukcesu oraz marki, którą udało się naszej akademii zbudować.
TR: To też szansa dla kolejnych zawodników, którzy mogą wejść w ich miejsce. Dla przykładu Czyż mógł być osobą grającą w drużynie rezerw, pukając do pierwszego zespołu. Jego nieobecność wykorzystuje zawodnik młodszy, Filip Marchwiński, który już uczestniczył w treningach pierwszej drużyny. Nie ma co rozpaczać, bo w ich miejsce także mamy uzdolnionych piłkarzy.
Zapisz się do newslettera