Czy rozgrywając ledwie 3 mecze ligowe i biegając w trykocie Lecha po boisku przez niespełna 116 minut, można przejść do klubowej historii? Przykład czarnoskórego Derby Mankinki mówi, że zdecydowanie tak. Do dziś Zambijczyk pozostaje wielką zagadką, nie do końca odkrytą tajemnicą, ale i też najbardziej utytułowanym obcokrajowcem występującym w Kolejorzu.
Przybył do Poznania wiosną 1992 jako wielka gwiazda reprezentacji Zambii, ba - jako jeden z najlepszych afrykańskich piłkarzy tamtego okresu. Wpadł w oko działaczom Lecha podczas XVII Pucharu Narodów Afryki, rozgrywanego w styczniu tego roku w Senegalu. Zambia odpadła wprawdzie w ćwierćfinale, przegrywając po dogrywce z przyszłym mistrzem Afryki – Wybrzeżem Kości Słoniowej, ale sam Mankinka trafił do najlepszej jedenastki turnieju, obok takich graczy, jak m.in. Abedi Pele, Yekini, Adepoju czy Aka. Wówczas był już ukształtowanym i uznanym graczem, mającym za sobą start w poprzedniej edycji PNA i Igrzyskach Olimpijskich w Seulu.
Na Olimpiadzie w 1988 Zambia sprawiła ogromną furorę - 4:0 z Gwatemalą i Włochami odbiło się wielkim echem w piłkarskim światku, a nad Mankinką, strzelającym w turnieju 2 bramki, zachwycali się liczni fachowcy. W ćwierćfinale Niemcy, wygrywając 4:0, boleśnie zatrzymali rozpędzonych Afrykańczyków, choć piękny sen trwał dalej dwa lata później w PNA rozgrywany w Algierii. Tam do poziomu Mankinki dostroili się wszyscy gracze zambijskiej reprezentacji i brązowy medal stał się ich udziałem. Do dziś Derby Mankinka pozostaje jedynym, obok również doskonale znanego w Lechu Emmanuela Ekwueme, medalistą afrykańskich mistrzostw grającym w polskiej ekstraklasie. Wróćmy jednak do roku 1992, kiedy to trenerem w Kolejorzu był Henryk Apostel.
To on właśnie był orędownikiem sprowadzenia Mankinki do Lecha, na co po uważnej obserwacji senegalskich mistrzostw Afryki ochoczo przystali działacze Kolejorza. Derby był bowiem piłkarzem świetnie pasującym do koncepcji Apostela, takim, którego w Lechu brakowało. Przynajmniej tak się wówczas wydawało.
Niewiele wiadomo o początkach jego kariery i rodzinnym życiu. Przyszedł na świat 5 września 1965 w rodezyjskiej prowincji Mashonaland Południowy w mieście Salisbury. Wpierw Rodezja zmieniła nazwę po proklamowaniu w 1980 niepodległego Zimbabwe, a od kwietnia 1982 z kolei rodzinne miasto nosiło już nazwę Harare. Jak każde afrykańskie dziecko mógł cieszyć się swobodą i ogromną przestrzenią, a martwić kłopotami dnia codziennego. Choć jego rodziny na szczęście ubóstwo nigdy nie dopadło. Szkolny nauczyciel, zauważywszy szczególne predyspozycje Mankinki, zaproponował chłopakowi piłkarskie treningi w Darryn Textiles Africa United. W klubie tym karierę piłkarską rozpoczynało kilku znanych z polskiej ligi, ale i też z występów w Lechu piłkarzy, m.in. Gift Muzadzi oraz Dickson Choto, Norman Mapeza, Prince Matore, Shingi Kawondera czy Leo Kurauzvione.
Derby rozpoczynał jako obrońca, dopiero z czasem przesunięto go do środkowej formacji, gdzie sprawdzał się najlepiej. W 1989 roku przeniósł się do zambijskiego Profund Warrios, grał już wówczas od trzech lat w narodowej reprezentacji Zambii. Być może niejednego zastanowi różne miejsce urodzenia i wychowania – Zimbabwe, a reprezentowanie barw jego sąsiada – Zambii. Ród Mankinki wywodził się z plemion Bantu, zamieszkujących głównie środkową Afrykę i swobodnie migrujących po nowoutworzonych państwach tego rejonu. Historia obu krajów ma też wspólny mianownik, do 1911 roku bowiem stanowił jeden protektorat brytyjski o nazwie Rodezja, z czasem rozdzielony na kolonie – Rodezję Północną (dzisiejsza Zambia) i Rodezję Południową (dzisiejsze Zimbabwe).
Mankinka był zresztą prawdziwym globtroterem, bo choć zbyt często klubów nie zmieniał (zaliczył ich w swojej karierze tylko pięć), to wszystkie były z innego kraju. W sezonie 1991 grał w tadżyckim Pamirze Duszanbe, w dość egzotycznym jak dla Afrykańczyka klubie, ale występującym wówczas w silnej przecież ekstraklasie Związku Radzieckiego. I właśnie jako gracz Pamiru także dobrze zaprezentował się na Pucharze Afryki, wzbudzając zainteresowanie kilku klubów. Dość niespodziewanie wyścig o niego wygrał Lech, a za jego transferem stał Wiesław Grabowski – menedżer znany ze swej afrykańskiej działalności, kontrakt zaś opiewał na 3 miesiące. Mankinka nigdy nie ukrywał, że jako zawodowy piłkarz z pobytem w Polsce wiązał nadzieje na niezłe zarobki i miejsce w drużynie. Gdy pojawił się w Poznaniu zimą 1992, wzbudzał ogromne zainteresowanie, choć jednak nie wszystkich cieszyło jego pojawienie się w Kolejorzu.
Wówczas obcokrajowcy w polskim futbolu stanowili margines, ale niechęć pozostałych piłkarzy była dużo większa niż dzisiaj. Bo w zgranym zespole nagle ktoś się pojawiał, odbierał miejsce koledze, no i grał za dużo większe i wypłacane w innej walucie pieniądze. Od początku za to Derby zyskał sympatię poznańskiej publiczności, która już na jego pierwszym występie w sparingowym meczu z Górnikiem Konin (9:0) zjawiła się w liczbie ponad 5 tysięcy. Poznaniacy z uwagą przyglądali się nie tylko jemu, ale i innym stranieri – Ukraińcowi Igorowi Kornijcowi i Amerykaninowi rodem z Białegostoku – Arturowi Wywrotowi. Właśnie Wywrot był najbliższym towarzyszem Mankinki w Lechu, częstym gościem w jego hotelowym pokoju w „Wielkopolsce”. Tylko Kornijcowi udało się wywalczyć na dobre miejsce w ekipie, najmniej zaś grał najlepszy z tej trójki – właśnie Mankinka.
Debiutował na Bułgarskiej 11 kwietnia z Pegrotourem (dawny Igloopol), w 54. minucie zmieniając młodego Jacka Dembińskiego. W kolejnym meczu w Mielcu ze Stalą na boisku pojawił się już w 21. minucie, znów zmieniając „Dembinę”, który uległ groźnej kontuzji. Na boisku miał przebłyski wielkiej klasy, ale odcięty od podań i osamotniony w boiskowym działaniu z pewnością nie mógł pokazać wszystkiego, na co było go stać. I nagle przestał pojawiać się w składzie. Wówczas to postanowiono coś z tym fantem zrobić. Pojechał jeszcze do Krakowa na mecz z Hutnikiem 10 maja, gdzie zagrał swoje ostatnie 10 minut w niebiesko-białych barwach. Krótko później, po porozumieniu się wszystkich stron, uznano, że najlepiej będzie, jak jego poznańska przygoda dobiegnie już końca, choć tak naprawdę przecież w ogóle się nie zaczęła.
To są właśnie tajemnice futbolu, a utytułowany Zambijczyk wkrótce na dobre zabrał swoją do grobu. Tu zaczyna się tragiczna opowieść o jego dalszych losach. Te niespełna 2 godziny zagrane dla Kolejorza dały mu mistrzowski laur, jednocześnie cała trójka poznańskich obcokrajowców po raz pierwszy w dziejach naszego futbolu została mistrzami Polski, a sam Mankinka był pierwszym przedstawicielem czarnej Afryki w naszej ekstraklasie. Marzył o grze w PEMK i był bliski realizacji swych pragnień właśnie z Lechem.
Jeszcze wiosną 1993 grał dla saudyjskiego Al-Ettifaq Damman, gdzie kilka miesięcy później pracę podjął trener Wojciech Łazarek. Gdy popularny „Baryła” zawitał do Damman, to Mankinki niestety nie było już wśród żywych. W kwietniu dostał powołanie do narodowej reprezentacji na mecz w el. do MŚ z Senegalem.
Podróż do Dakaru od początku przebiegała z perturbacjami. Zambijska reprezentacja leciała wojskowym samolotem AF-319, który z powodu kłopotów z silnikiem musiał lądować na terenie Konga. Ostrzeżenie to niestety nic nie dało i samolot ruszył niby sprawny w dalszą podróż. Z czasem niezbędny był kolejny postój, tym razem w Gabonie na lotnisku w Libreville. Przy ponownym starcie zapalił się i spłonął jeden z silników, a przemęczony pilot (tego bowiem dnia - 27 kwietnia miał już za sobą lot na Mauritius) odpalił nie ten silnik, co trzeba...
Samolot utracił całą swoją moc i wkrótce, już parę minut po północy, runął w otmęty Oceanu Atlantyckiego. Zginęli wszyscy obecni na pokładzie feralnego samolotu, razem 30 osób, w tym m.in. selekcjoner reprezentacji Zambii Godfrey „Ucar” Chitalu, jego asystent Alex Chola, trzej działacze zambijskiej federacji oraz 18 piłkarzy z Derby Mankinką na czele. Cała Zambia była w szoku i tak naprawdę do dziś w nim pozostała. Szczególnie musiało zaimponować futbolowemu światu to, iż po pierwszym wstrząsie postanowiono kontynuować rozpoczęte eliminacje do mundialu i niewiele brakowało, by Zambia awans wywalczyła.
O wszystkim decydował przegrany mecz z Marokiem w Casablance 0:1, a remis dałby przepustki do turnieju w Stanach Zjednoczonych, co byłoby godnym upamiętnieniem zmarłych. Cudem z katastrofy uratował się najlepszy wówczas piłkarz z tego kraju Kalusha Bwalya, który grał w holenderskim PSV Eindhoven i miał na własną rękę dotrzeć do Senegalu. Podobnie swoje życie uratowali Johnson Bwalya i Charles Musonda, także grający w Europie. Być może gdyby Mankinka pozostał w Poznaniu, również leciałby osobno do Dakaru…
W tydzień po katastrofie w stołecznej Lusace doszło do największego w dziejach Zambii manifestacji pogrzebowej. Choć sam pochówek był symboliczny, bo szczątki samolotu udało się wydobyć dopiero po 4 miesiącach. Nieopodal Stadionu Niepodległości postawiono obelisk upamiętniający wszystkie ofiary katastrofy, a wokół niego umieszczono groby uczestników nieszczęsnego lotu. Powstało swoiste sanktuarium zambijskiego sportu, miejsce odwiedzane niemal przez wszystkich.
Każdego roku 27 kwietnia władze państwowe i miejskie, piłkarscy notable, osierocone rodziny i zwykli kibice składają hołd swoim bohaterom. Wciąż trwają dyskusje i wspomnienia o zmarłych. Na internetowych forach w Afryce szczególnie ciepło wspomina się Mankinkę, jako wielkiego piłkarskiego reżysera i znakomitego strzelca, rozpamiętując niemal każdy z jego ponad 70 występów w narodowych barwach i niezmiennie go umieszczając wśród najwybitniejszych postaci zambijskiego futbolu.
Czyż więc w Poznaniu się na nim nie poznano? Ależ oczywiście, że się poznano, ale tak to wówczas bywało, że gwiazda afrykańskiej piłki niekoniecznie musiała świecić pełnym blaskiem w polskim futbolu. Stał się symbolem nie do końca danej szansy, a co ważne - symbolem wciąż niezapomnianym.
* tekst opublikowany w programie meczowym "Heeej Lech" w sezonie 2007/2008 z informacjami aktualnymi na moment publikacji artykułu.
Zapisz się do newslettera