9 maja 1980 roku Lech Poznań rozegrał swój pierwszy finał Pucharu Polski, w którym doznał dotkliwej porażki 0:5 z Legią Warszawa. Po równo czterdziestu latach postanowiliśmy porozmawiać o tamtych wydarzeniach z uczestnikiem tego spotkania, wieloletnim napastnikiem Kolejorza, Ryszardem Szpakowskim.
W Lechu Poznań występował pan w latach 70-tych i przez większość tego okresu Puchar Polski wyglądał w ten sposób, że najczęściej odpadaliście w pierwszej rundzie tych rozgrywek. Później się to zmieniło, ale jakie było wtedy podejście do krajowego pucharu?
- Gdybym miał to najkrócej podsumować to powiedziałbym, że nie byliśmy zbyt silnym zespołem. Staraliśmy się grać na tyle, na ile pozwalały nam możliwości tej drużyny. Wejście do pierwszej ligi w 1972 roku było naszym wielkim sukcesem i ten awans był bardzo pozytywnie odebrany w Poznaniu, ale równocześnie w całej Wielkopolsce. Jednak już w samej I lidze nie było tak łatwo. Staraliśmy się swoją ambicją i umiejętnościami dorównać do innych klubów, które w tamtym czasie były mocne. Mam tu na myśli Legię Warszawa, Wisłę Kraków Ruch Chorzów, czy oczywiście Górnik Zabrze. Zespół mieliśmy jaki mieliśmy, chcieliśmy być jak najwyżej w tabeli, a w tych pierwszych rundach Pucharu Polski stawiano głównie na zmienników, co kończyło się tak jak się kończyło.
Przełomowym sezonem był dla was 1977/1978. Skąd ta zmiana?
- Na pewno pozyskaliśmy kilku dobrych zawodników. Wręcz można powiedzieć, że były to na tamte warunki naprawdę mocne wzmocnienia. Jednak największą różnicą było na pewno pojawienie się trenera Jerzego Kopy. Wtedy pojawiły się zupełnie inne warunki pracy, inny tryb przygotowań, a przede wszystkim zespół był inaczej ustawiany. Naprawdę zrobiliśmy wtedy duży progres w naszej grze. Efektem tego było trzecie miejsce w lidze, gdzie właściwie do samego końca biliśmy się o mistrzostwo Polski. Równocześnie przełamaliśmy się w Pucharze Polski. Co prawda, odpadliśmy w półfinale z Piastem Gliwice, ale w porównaniu do poprzednich lat była to duża odmiana. Jednak co najważniejsze, po raz pierwszy zagraliśmy w europejskich pucharach. Fakt faktem, wyraźnie sobie nie poradziliśmy z MSV Duisburg, ale posmakowaliśmy tego i chcieliśmy jak najszybciej do nich wrócić.
Wtedy przychodzi kolejny sezon, kiedy w lidze radziliście sobie w kratkę, ale za to bardzo dobrze szło wam w rozgrywkach Pucharu Polski.
- Najpierw należy zaznaczyć, że przejął nas nowy trener, ponieważ zespół objął Wojciech Łazarek, który przyszedł do nas z Zawiszy Bydgoszcz. Jak to mówią: nowy trener, nowa miotła. Zmienia się wtedy cały układ planów treningowych. I to zarówno pod względem wytrzymałościowym, szybkościowym, jak i technicznym. To była inna piłka, niż wcześniej. Zmieniała się ona na całym świecie, a więc zmieniała się także u nas. Rzeczywiście w lidze graliśmy w kratkę, ale o wiele lepiej radziliśmy sobie w pucharze. Musieliśmy się postarać, żeby dostać się do finału, bo prawie wszystkie mecze graliśmy na wyjeździe, ale ostatecznie po pokonaniu ŁKS-u w półfinale awansowaliśmy po raz pierwszy w historii klubu do finału Pucharu Polski.
Tam czekała na was Legia Warszawa. Jakie emocje wywoływał ten mecz?
- Finał w Częstochowie był bardzo emocjonalny dla nas, bo w końcu wiedzieliśmy, że robimy coś po raz pierwszy w historii klubu. Jednak uczucia były też mieszane, bo Legia była wtedy na fali. Mieli silniejszy skład, a my na dodatek pojechaliśmy tam bez dwóch kluczowych piłkarzy. Z powodu kontuzji nie mogli zagrać Teoś Napierała, który był właściwie mózgiem naszej pomocy i wieloletnim kapitanem tego zespołu oraz Marek Skurczyński. Bez pomocy nie wygra się meczu. Dobrze wiedzieliśmy na co stać Legię, w związku z tym pojawiła się w nas duża nerwowość. Jesienią graliśmy z nimi mecz ligowy w Poznaniu i przegraliśmy go aż 1:4. Na pewno zostało nam to w głowach. Oczywiście w samym finale staraliśmy się wypaść jak najlepiej. Były dokładne założenia rozpisane przez trenera Łazarka, ale po prostu warszawiacy byli wtedy silniejsi od nas.
Właściwie mecz rozstrzygnął się już w pierwszej połowie, ponieważ w przerwie było już 0:3, ale dla pana ten finał zakończył się również dosyć wcześnie.
- Niestety. Przy stanie 0:0 Romek Chojnacki wykonywał rzut rożny, ja rzuciłem się do "niskiej" piłki szczupakiem, ponieważ bardzo lubiłem takie wejścia. Blisko mnie był Paweł Janas, który również interweniował i kopnął mnie w głowę przy próbie wybicia. Szybko zostałem zniesiony z boiska, pojechałem do szpitala, a o tym niewesołym wyniku dowiedziałem się już po meczu. Porażka 0:5 w finale krajowego pucharu nie jest najlepszą informacją jaką możesz usłyszeć jako pierwszą.
Ważną postacią tego finału był Mirosław Okoński, który w tym czasie odbywał służbę wojskową i grał dla Legii. Czy to, że m.in. strzelił jedną z bramek, wpłynęło po jego powrocie do Poznania na wasze relacje?
- Mirka bardzo dobrze znaliśmy i do dzisiaj uważam, że był to jeden z najlepszych napastników w Polsce w tamtym czasie. Był fajnym kolegą, a jego obecność w Legii była oczywiście naszym osłabieniem. Prawda, strzelił nam gola, ale na tym polega zawód piłkarza. Jak wrócił do nas to nie mieliśmy mu tego za złe. Właściwie po powrocie naprawdę pokazał na co go stać, bo grał bardzo dobrze i każdym meczem chciał udowodnić, że jest jednym z lepszych zawodników w polskiej lidze.
Była to dotkliwa porażka, ale pamiętajmy, że piłka nożna to nadal tylko rozrywka, a z tym finałem związane są wydarzenia, które z tym sportem nie mają za wiele wspólnego. Młodsi kibice pewnie o tym nie wiedzą, ale ten finał powiązany był z regularną bijatyką między kibicami Lecha i Legii na ulicach Częstochowy oraz na samym stadionie. Jak pan wspomina tę jeszcze ciemniejszą stronę tego finału?
- Wydaje mi się, że to też mogło mieć na nas jakiś wpływ, ponieważ atmosfera tego spotkania była nietypowa. Do Częstochowy przyjechaliśmy dzień przed meczem, na ulicach spotykaliśmy wielu kibiców z Poznania, odwiedziliśmy nawet Jasną Górę, ale to co działo się później na mieście w ogóle nie pasowało do tych okoliczności. Atmosfera była bardzo napięta i ta przedmeczowa otoczka nie miała nic wspólnego z piłką nożną. To co działo się na samym meczu miało już dwojaki charakter. Bo zarówno czuliśmy ogromne wsparcie ze strony naszych kibiców, ale równocześnie na trybunach pojawiało się wiele konfliktów i bójek, które my dostrzegaliśmy. Było bardzo gorąco i tak naprawdę tragedia, która się wydarzyła w ogóle nie była w pełni zobrazowana w mediach. Jak już wspomniałem po mojej kontuzji pojechałem karetką do szpitala i widziałem masę kibiców, którzy również tam trafiali. Takiego drugiego meczu nie pamiętam i była to naprawdę tragiczna sytuacja.
Zostawmy sprawy niezwiązane z piłką. Ten pierwszy finał w historii zakończył się bardzo nieprzyjemnym wynikiem, ale już po dwóch latach udało się ponownie awansować do finału i tym razem zdobyć pierwszy Puchar Polski w historii Lecha Poznań.
- Dokładnie tak, jednak szkoda, że odbyło się to już bez mojej osoby. Trener Łazarek odmładzał zespół i przez to ostatnie mecze w Lechu rozegrałem jesienią 1981 roku. Na wiosnę koledzy zdobyli krajowy puchar i szczerze powiem, że chociaż nie byłem już członkiem zespołu, to bardzo się z tego cieszyłem, bo Lech w moim sercu jest aż do teraz. Był i jest moim ukochanym klubem.
To zrozumiałe, w końcu spędził pan tutaj dziesięć lat swojej kariery. Przeżył pan wiele meczów, wiele pięknych chwil, ale co by pan wymienił jako najlepszy moment pobytu w Kolejorzu?
- Trudno mi się zdecydować na jeden moment. Na pewno muszę tu moim zdaniem wymienić awans do I ligi. Był to mój dobry czas, byłem jeszcze młody i uważano mnie za bardzo dobrze zapowiadającego się zawodnika. Chociaż nie mogę pominąć roku 1974, kiedy zostałem powołany do kadry narodowej przez trenera Kazimierza Górskiego, czy czasów trenera Kopy, kiedy naprawdę wyśmienicie mi się grało. 1977/1978 to zdecydowanie najlepszy sezon podczas mojego pobytu w Lechu. Zarówno jeżeli chodzi o moją formę, jak i zespołu.
Powiedział pan, że Lech Poznań jest cały czas bliski pańskiemu sercu...
- Oczywiście! Jestem na prawie każdym domowym meczu, gdzie spotykam się z boiskowymi kolegami z dawnych lat. Jestem już zasłużonym emerytem, a więc obecnie nic mnie nie powstrzymuje przed pojawianiem się przy Bułgarskiej. Podczas meczów mocno analizujemy grę oraz wszystko co związane z drużyną trenera Żurawia. Na pewno żal jest mi tego jak wygląda obecny rynek piłkarski i że polskiemu klubowi tak trudno jest utrzymać wyróżniających się wychowanków. Wcześniej opisywałem jak nasza drużyna dojrzewała do pewnych rzeczy, a teraz co chwila trzeba wszystko budować od nowa. Jednak na to nie mamy wpływu. Strasznie szkoda tej przerwy w rozgrywkach, bo przed nią chłopacy nieźle się spisywali i teraz muszą zrobić wszystko, żeby to podtrzymać. Czekam na ten powrót rozgrywek, ale równocześnie strasznie żal mi jest tego, że odbędzie się to bez kibiców. Jest to coś nowego, ale mam nadzieję, że w żaden sposób nie wpłynie na postawę lechitów i dadzą nam oni jeszcze dużo radości.
Rozmawiał Mateusz Jarmusz
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Recommended
Subscribe