Zacząłem od chodzenia na Olimpię, bo na Golęcin było blisko, co dla dzieciaka z podstawówki ma znaczenie. Wyprawy na Kolejorza traktowałem natomiast jako wielką, niecodzienną atrakcję. Już sama podróż na Dębiec była fajnym przeżyciem, trasa tramwajowa prowadziła przez całe miasto. Na stadionie Lecha, gdzie trybuny usytuowano tuż przy boisku atmosfera zawsze panowała niezwykła, niezależnie od tego, czy piłkarze grali w II, czy w III lidze. Miałem pecha, bo gdy pod koniec lat 60. zaczął się marsz z III ligi do ekstraklasy okresowo zamieszkałem w Krakowie. Tęskniłem potrójnie – do rodziny, kolegów, do Kolejorza.
Kraków miał dwie drużyny w ekstraklasie (choć Cracovia właśnie się z nią na długie lata żegnała), więc co jakiś czas oglądałem mecz po jednej lub drugiej stronie Błoń. Liczyłem, że niebawem w piłkarskie elicie znajdzie się także mój Lech. Akurat toczył bój o awans, pasjonowała się tym cała Wielkopolska. Zdarzało mi się, nastolatkowi, jeździć do Poznania specjalnie na mecze ukochanej drużyny. Tak było od święta, zaś codzienność to nasłuchiwanie wieści z oddali. Przeżywałem to samo, co łaknący informacji poznańscy kibole, krążący w niedzielne popołudnia po mieście w poszukiwaniu sprawnego automatu telefonicznego, by się dodzwonić do informacji lub do redakcji którejś z gazet i spytać o wynik meczu wyjazdowego. Nawet bezbramkowy remis witany był z radością, bo za zwycięstwo zyskiwało się wtedy tylko dwa punkty.
W Krakowie, gdzie zainteresowanie wynikami wyjazdowych meczów tamtejszych drużyn było niemałe, problem braku dostępu do informacji rozwiązali w prosty sposób. W niedzielne popołudnia na ścianie domu prasy, na specjalnej tablicy wywieszano wyniki wszystkich meczów ligowych. Redaktorzy sportowi nie musieli już odbierać setek telefonów. Spędzałem tam mnóstwo czasu czekając, aż pojawi się wynik meczu Lecha, a wybuchając niezrozumiałą dla miejscowych radością musiałem sprawiać dziwne wrażenie.
Poszczęściło mi się, bo wiosną 1972 roku walczący o I ligę Lech dwukrotnie przyjechał do mnie i jego wyjazdowe mecze stały się dla mnie domowymi. W Krakowie mierzył się z Hutnikiem i Garbarnią. Z Hutnikiem grał zresztą nie tyle w Krakowie, co w Nowej Hucie, bo to jeszcze nie była dzielnica, ale osobne miasto, dość zresztą specyficzne. Powiedzieć, że jest inne niż wszystkie, to nic nie powiedzieć, ale mnie wtedy interesował tylko tamtejszy stadion, na którym zasiadło 10 tysięcy kibiców. Nie było mi niestety dane być dumnym ze swojej drużyny.
Lech rozpoczął tak, jakby jedynym jego celem był bezbramkowy remis. Bronił się, ale bramkę stracił już na początku, a zdobył ją Stefan Herisz. To był świetny napastnik, szybko trafił do ekstraklasy, do innego klubu hutniczego – Ruchu Chorzów, czyli został oddelegowany do innego przedsiębiorstwa tego samego resortu. Strzelał na Cichej jak na zawołanie, został mistrzem Polski. Potem jeszcze grał w Arce, w Szombierkach. Zmarł przedwcześnie, w wieku 41 lat. Lech miał wielkie szczęście tracąc tylko jednego gola, a zawdzięcza to bramkarzowi Andrzejowi Turkowi, który po przerwie zastąpił Andrzeja Fischera, późniejszego zawodnika topowego wówczas Górnika Zabrze i dokonywał cudów zatrzymując oddawane z najbliższej odległości strzały Herisza i jego kolegów. Trochę lepiej było po kilku tygodniach, gdy Lech przyjechał do Garbarni. Jej stadion znajdował się na pięknie położonym Ludwinowie i miał starą, drewnianą trybunę, trochę podobną do tej z Grodziska Wielkopolskiego. Podczas meczu spiker wielokrotnie apelował, by nie puścić jej z dymem. Zakaz palenia papierosów przestrzegany był rygorystycznie.
Nie tylko trybuna była tam charakterystyczna, także boisko. Piłkarze czuli się jak na plaży, gdy spod ich nóg tryskały strumienie białego piachu. Wydawało mi się też, że teren jest nierówny i atakowało się biegnąc z górki lub pod górę, ale być może uległem złudzeniu. Lech objął prowadzenie w drugiej połowie, gdy gola zdobył Włodzimierz Wojciechowski, ale krótko przed końcem miejscowym, grającym w brązowych strojach, udało się wyrównać. Zwycięstwo było bliskie, ale wyjazdowy remis traktowało się w tamtych latach jako cenną zdobycz. Ten zaledwie drugoligowy mecz prowadził Alojzy Jarguz, czołowy polski arbiter, uczestnik mistrzostw świata.
Co ciekawe, ani na jednym, ani na drugim krakowskim meczu nie było żadnego kibica Lecha, oczywiście poza mną. Może ktoś przyjechał incognito, nie ujawniając się. Takie to były czasy. Na poznańskie mecze Lecha przychodziło wówczas co najmniej 30 tysięcy osób, niekiedy dwukrotnie więcej. Pamiętam, że kolejowy klub zorganizował pociąg specjalny na wyjazdowy mecz w Wałbrzychu, a miejscowy Górnik był głównym rywalem Lecha w walce o awans. Z własnej inicjatywy się nie podróżowało, nie było takiego zwyczaju. Po awansie do ekstraklasy sytuacja zaczęła się zmieniać. Wyjazdowy boom nastąpił wiele lat później.
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Recommended
Subscribe