Trafił do niniejszego cyklu, choć nigdy nie zagrał w ekstraklasie czy choćby nawet w Pucharze Polski. Niewiele zresztą miał na koncie spotkań w pierwszej drużynie Kolejorza, wszystkie jedynie sparingowe. Dobrze zapowiadającą się karierę przerwała polityczna zawierucha i społeczna niesprawiedliwość. Zapisał się w historii poznańskiego Lecha w sposób szczególny, choć nie doceniono go tak naprawdę nigdy. Stał się postacią tajemniczą, czy z własnej jednak woli?
Łukasz Piotrowski (na zdjęciu w górnym rzędzie pierwszy z prawej - przyp. red.) był rodowitym poznaniakiem. W stolicy Wielkopolski przyszedł na świat 27 marca 1937 roku, tu wzrastał, tu rozpoczął pierwsze przyjaźnie, tu poznał w ważnym dla siebie roku 1956 ukochaną osobę – swoją przyszłą żonę Wandę, tu wreszcie zasmakował w futbolu. Treningi piłkarskie rozpoczął w Kolejorzu, a trafił do niego jako czternastoletni chłopak. Ogólna sprawność i wysoki wzrost szybko zdecydowały o pozycji, jaka została mu na boisku przydzielona. Od początku jego pierwszy trener Tadeusz Polka wróżył utalentowanemu młodzieńcowi niemałą karierę. Później zajmował się jego szkoleniem inny niezapomniany ligowiec Lecha – Edmund Białas. W juniorach i drużynie rezerwowej jego rywalem był rówieśnik i dobry kolega – Jan Konenc, który, korzystając z niedyspozycji pierwszego bramkarza Henryka Paczkowskiego, szybciej wskoczył do pierwszej drużyny i zadebiutował w ekstraklasie. Łukasza to nie przerażało, pilnie trenował, bo wiedział, że i dla niego przyjdzie ten właściwy moment.
Już wiosną 1956 roku ówczesny trener poznaniaków Mieczysław Tarka zaprosił młokosa na treningi pierwszego zespołu. Po w miarę udanej dla poznańskich piłkarzy rundzie wiosennej nastąpiła tradycyjna letnia przerwa w rozgrywkach i niepokoje polityczne w stolicy Wielkopolski. W planach był obóz w Szczecinku, mający dobrze przygotować do rundy rewanżowej. Ale już 11 dni po ostatnim wiosennym spotkaniu z Odrą w Opolu futbol zszedł na drugi plan. W Poznaniu 28 czerwca ludzie pracy postanowili zaprotestować, przeciwstawić się arogancji socjalistycznej władzy. Napięcie rosło przez cały czerwiec, a czwartkowy poranek był kumulacją robotniczego niezadowolenia.
Wówczas wszyscy poznańscy piłkarze pracowali, najczęściej w ZNTK, w DOKP, w lokomotywowniach, po prostu „na kolei”. Przecież także i oni odczuwali ciężkie warunki życia, panoszącą się drożyznę i kłopoty towarowe. Mieli przerwę w rozgrywkach, byli na miejscu i co niektórzy ruszyli ulicami miasta z tłumem niezadowolonych. Rozpoznawani, byli witani okrzykami „Kolejorz z nami!”. Niektórzy z futbolistów pod byle pretekstem - a władza ludowa miała na to sposoby - musieli pojawić się w miejscach pracy. Czasem zwyciężał pragmatyzm, a może zwyczajna niewiara w powodzenie zrywu. Ci byli jednak w mniejszości. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że taki Władysław Sobkowiak, Henryk Pietrzak czy Jan Kaczmarek wycofali się z protestującego tłumu po pierwszych wystrzałach.
Byli na to zbyt odważni i zbyt zdesperowani. Już 28 czerwca władza szukała pierwszych „winnych”. Ponurą zapowiedzią represji, jakich mogli się spodziewać mieszkańcy zbuntowanej stolicy Wielkopolski ze strony władzy, były słowa, które padły 29 czerwca z ust ówczesnego premiera Cyrankiewicza, że „każdy, kto podniesie rękę na władzę ludową, może być pewien, że ręka ta zostanie mu odrąbana”. Pierwszych zatrzymań dokonywali, jeszcze w trakcie tłumienia protestów, żołnierze WP. Następnie, w nocy z 28 na 29 czerwca funkcjonariusze UB i MO przeprowadzili zakrojoną na masową skalę akcję, mającą na celu wyłapanie najbardziej aktywnych uczestników Poznańskiego Czerwca.
Działania te kontynuowano, już na mniejszą skalę, jeszcze przez kilka tygodni od zakończenia walk. Według jednego z raportów UB, do 8 sierpnia zatrzymano łącznie 746 osób. Wobec 323 z nich zastosowano areszt i wszczęto śledztwo, pozostałych, po przesłuchaniach, zwolniono. Spośród aresztowanych oskarżono łącznie 50 osób. Zdawano sobie doskonale sprawę, że nie sposób aresztować i osądzić tyle tysięcy ludzi, którzy wyszli na ulice. Rezygnacja z masowego karania miała też na celu potwierdzenie lansowanej przez propagandę tezy, że to nie robotnicy, lecz wyłącznie „elementy chuligańskie i kryminalne” wystąpiły przeciwko władzy ludowej. Wśród pierwszych aresztowanych był młody bramkarz ówczesnego ZS Kolejarz – Łukasz Piotrowski. Prysły tym samym jego marzenia o udziale w sportowym obozie i debiucie pierwszoligowym.
Obóz w Szczecinku rozpoczął się w lipcu, ale solidaryzując się z innymi poznaniakami, piłkarze chcieli wracać do domów w tak szczególnym czasie. Interweniowały czynniki partyjne, straszono futbolistów konsekwencjami, nakłaniano do rezygnacji z „głupich” pomysłów. Tylko dwóch piłkarzy wstrzymało się od głosu, pozostali byli zdecydowanie za przerwaniem obozu. Pozornie i tu zwyciężyła władza, bo futboliści ostatecznie pozostali w Szczecinku, przygotowując się do sezonu. Sami lechici doskonale orientowali się, że politycznie i społecznie są niemal jednomyślni. Piotrowskiego oskarżono za pomoc „w gwałtownym napadzie na funkcjonariusza Bezpieczeństwa Publicznego”. Sam po latach przyznał się w wąskim gronie kolegów do kierowania zdobycznym czołgiem i wojskowym samochodem, trzymania sztandaru...
Rozpoczęcie zapowiadanych na koniec lipca procesów stopniowo przesuwano. Jedną z przyczyn były przeciągające się śledztwa. Inną - obawa o skutki, które mógłby wywołać widok podsądnych, noszących wyraźne ślady pobicia. Wszak fizyczne znęcanie się było przecież powszechną praktyką stosowaną przez „dzielnych” funkcjonariuszy MO i UB. Chciano, by przed procesami (ich świadkami mieli być m.in. zagraniczni obserwatorzy) poznikały wszelkie ślady z ciał oskarżonych. Zmieniał się termin procesów i malała ich liczba (początkowo 51), a także ilość skarżonych w nich osób (pierwotnie 135 osób).
Ostatecznie doszło jedynie do trzech procesów, w których miano sądzić 22 młodych mężczyzn, przedstawianych opinii publicznej jako pospolitych bandytów. 27 września 1956 r. w budynku Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu, mieszczącym się u zbiegu ulic Marcinkowskiego i Solnej, rozpoczął się tzw. „proces trzech”. Na ławie oskarżonych zasiedli: Józef Foltynowicz, Kazimierz Żurek i Jerzy Sroka, a zarzucono im m.in. współudział w linczu na kapralu MO Zygmuncie Izdebnym. Tego samego dnia i w tym samym budynku rozpoczął się „proces dziewięciu”, a oskarżeni w nim zostali: Stanisław Jaworek, Józef Pocztowy, Zenon Urbanek, Ludwik Wierzbicki oraz Janusz Biegański, Stanisław Kaufmann, Leon Olejniczak, Łukasz Piotrowski i Jan Suwart.
Czterem pierwszym zarzucono, że dopuścili się wraz z nieustalonymi sprawcami gwałtownego zamachu na funkcjonariuszy organów BP w gmachu Urzędu przy Kochanowskiego, pozostałym przedstawiono m.in. zarzut udzielenia pomocy poprzez dostarczenie broni i amunicji. Ostatni z zaplanowanych procesów, tzw. „proces dziesięciu”, rozpoczął się 5 października. Wydawało się, że we wszystkich tych procesach zapadną surowe wyroki, gdyż wg obowiązującego wówczas kodeksu karnego za zarzucane im przestępstwa groziła kara od 5 lat więzienia do dożywocia lub nawet kary śmierci. Poznaniacy byli pełni obaw co do losu oskarżonych. Łukasza Piotrowskiego broniło dwóch znanych adwokatów: Kazimierz Nowak i Juliusz Wójciak. Zresztą nie tylko oni, ale również obrońcy pozostałych oskarżonych zaskoczyli wszystkich obserwatorów, a przede wszystkim złowrogich prokuratorów, niezwykle skuteczną i odważną taktyką obrony.
Adwokaci oddzielali działania podejmowane przez oskarżonych od kontekstu wystąpień robotniczych, wskazywali wszelkie luki w materiale dowodowym, minimalizowali zagrożenie, grali też na zwłokę. Nadchodziła przecież październikowa odwilż. Wyroki zapadły stosunkowo niskie, Piotrowskiego skazano na 1,5 roku więzienia. Jednak okres ten bardzo wpłynął na całe jego życie. Do końca swych dni (zmarł 26 lutego 1997 kilka tygodniu po przejściu na emeryturę) mało i niechętnie mówił o swoich przeżyciach z 1956.
Najbliżsi, szanując jego wolę, prawdopodobnie nigdy nie poznali całej jego prawdy o „czarnym czwartku” i skutkach miesięcy odosobnienia. Przestał grać w piłkę, co było prawdopodobnie koniecznością dla realizacji ugody, dającej Piotrowskiemu możliwość pracy i utrzymania rodziny. Czy interesował się Kolejorzem? Tak, zdecydowanie tak, bo Lech był jego miłością, którą w straszny sposób chciano w nim zabić. Co musiał czuć tak młody człowiek, który uczestniczył z tysiącami poznaniaków w słusznym proteście społecznym, a katusze, tortury i późniejsze represje poniósł z nielicznymi? Po dwunastu latach dał się namówić do gry w zespole Oldbojów Lecha w pojedynku z ligowcami Lecha (1:3), ale to był jedynie incydentalny występ w kolejowych barwach.
Bohater? On sam nigdy za takowego się nie uważał. Po 1956 przycichł, posmutniał, ale nigdy nie przestał być dobrym człowiekiem. Swoją tajemnicę zabrał ze sobą do grobu.
Jan Rędzioch
* tekst opublikowany w programie meczowym "Heeej Lech" w sezonie 2006/2007 z informacjami aktualnymi na moment publikacji artykułu.
Next matches
Friday
31.01 godz.20:30Saturday
08.02 godz.00:00Recommended
Subscribe