Zimowe zgrupowania Lecha Poznań w Turcji zawsze wiążą się dla Radosława Murawskiego z powrotem do kraju, w którym spędził dwa lata grając dla Denizlisporu. Jeden z liderów Kolejorza przybliżył w rozmowie z klubową stroną oficjalną specyfikę futbolu pod tą szerokością geograficzną, ale nie zabrakło również wielu innych interesujących spostrzeżeń, anegdot i wątków.
Turcja stanowiła dla ciebie dwuletni i zarazem ostatni dotychczasowy zagraniczny rozdział w karierze. Co przychodzi ci w pierwszej kolejności na myśl, kiedy wspominasz okres gry w kraju, w którym aktualnie się znajdujemy?
- Turcja to taki rozdział, na który złożyły się momenty zarówno wspaniałe, jak i nieco gorsze. Do tych drugich trzeba zaliczyć spadek w drugim sezonie z Denizlisporem czy fakt, że nie odzyskałem pieniędzy za pół roku gry w tym klubie. Aczkolwiek w mojej głowie i przed oczami mam teraz tylko o wyłącznie te pozytywne chwile, ponieważ w tym czasie zdobyłem wiele przyjaźni, które cenię bardziej od pieniędzy. Poza tym to tutaj na świat przyszła moja córka, co stanowi dla mnie jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu. Dlatego kiedy myślę o Turcji, jest mi ciepło na sercu i to samo mogę powiedzieć o Denizli. Nie jest to nadmorski kurort, w którym można sobie wyjść na plażę, leży między Izmirem a Antalyą. Ludzie tam okazali mi jednak dużo miłości, która zamazuje te sprawy finansowe.
Można powiedzieć, że przyszło ci dojrzewać najpierw we Włoszech, a następnie w Turcji i do kraju wróciłeś już jako ukształtowany człowiek.
- Każdy moment mojej kariery oznaczał łapanie doświadczenia, czy to życiowego, czy też piłkarskiego. Wiele się nauczyłem, wiele razy też dostałem po tyłku, ale to mnie tylko wzmocniło i sprawiło, że jestem nie do zdarcia. Trudne chwile zbudowały mnie jako człowieka i sprawiły, że patrzę na życie w różnych kolorach.
Czy określiłbyś swój pobyt Turcji jako pełen kontrastów? Z jednej strony świetni ludzie, zawiązane przyjaźnie, klimat, zadowolenie z życia, z drugiej – nie najlepsza organizacja i przewijające się problemy najróżniejszego rodzaju.
- Tu wszystko zależy od klubu, do jakiego się trafi. Mimo że Denizli było beniaminkiem, kiedy do niego trafiłem, to ludzie tam starali się wszystko zrobić tak, by było jak najbardziej profesjonalnie. Okej, brakowało pewnych rzeczy w klubie, aczkolwiek dysponowaliśmy na przykład swoją własną bazą treningową, w której spaliśmy przed meczami i to sobie bardzo ceniłem. Miałeś tam zapewniony pokój i każdy posiłek, w tym aspekcie nie można było na nic narzekać. Wiele innych kwestii mogłoby stać na lepszym poziomie, ale zawsze jak decydujesz się na Turcję musisz zachować świadomość, że z czego będziesz musiał zrezygnować. W Lechu ludzie dbają o dopięcie każdego detalu na ostatni guzik i wszystko jest zorganizowane w pełni profesjonalnie, a tam było nieco inaczej.
Czyli mogło zdarzyć się tak, że oczy otwierały się trochę szerzej, kiedy spotykałeś się z tutejszym podejściem do planowania i realizowania pewnych rzeczy?
- Mieliśmy teraz na obozie taką sytuację, że odezwałem się do jednego znajomego z Turcji z prośbą o załatwienie korków dla Joela i Szymiego. Po przylocie do Turcji rozmawialiśmy, deklarował, że przyjedzie do nas z całym sprzętem. Oczywiście dzień później się nie zjawił, za to dopytywał, czy nie potrzeba czegoś więcej. Potwierdzałem mu, że chodzi tylko o buty dla chłopaków i on odpisywał, że oczywiście, rozumie i wszystko przywiezie. W końcu przyjeżdża i ma ze sobą parę butów dla Joela, a tej dla Filipa już nie. Pytam go w czym rzecz, a on mówi tylko, że "problem, problem" i tak to się kręci. To różnica między Turcją, a Włochami, gdzie również ludzie mają dość lekkie podejście i cię cały czas uspokajają: "Czym się martwisz? Zdążymy, wyluzuj". Tu jest podobnie, tyle że też obiecują, że coś zrobią i na koniec dnia tego nie robią. We Włoszech mimo wszystko dopinają temat. Jako Polacy jesteśmy bardziej zorganizowani, restrykcyjni, postawieni do pionu.
Włochy z Turcją łączy na pewno za to jeden czynnik i są to fanatyczni kibice.
- We Włoszech piłka jest religią, chyba każdy o tym wie. W Turcji również tym strasznie żyją, pamiętam taką sytuację przed swoim debiutem, graliśmy z Galatasaray. Trwa rozgrzewka, a trybuny nagle zaczynają skandować moje nazwisko. Pomachałem im ręką, a asystent przeprowadzający rozgrzewkę mówi do mnie, żebym się z nimi przywitał. Zdziwiony, bo zdziwiony, ale podbiegłem do kibiców, a oni wykonali coś, co okazało się ich charakterystycznym przedmeczowym rytuałem polegającym na trzykrotnym wyśpiewaniu mojego nazwiska. To unikatowe podejście, zbliża cię do fanów, jednoczy z nimi. W pierwszym momencie jednak pojawiła się taka myśl, że przecież się rozgrzewam, za chwilę mam bardzo ważny mecz, że to do końca nie jest jakieś bardzo poważne (śmiech). Po chwili każdy z kolegów czynił to samo, tak jest na każdym stadionie w Turcji. Trwa to 20 sekund, ale jest czymś innym.
To oczywiście wychodziło też poza stadion, podchodzili do mnie w mieście przy każdej okazji, chociażby kiedy jadłem obiad z rodziną i od razu prosili o zdjęcie. Zawsze wstawałem, spełniałem te prośby, bo wiem, jakie to jest dla nich ważne. Ja podchodzę do tego zresztą tak samo, cieszę się, że ktoś mnie poznaje i utożsamia się z moim nazwiskiem. Po to pracuję i oddaję serducho na boisku, żeby dawać im radość, a nie przynosić wstyd.
Jak zachowywali się w tych trudniejszych momentach, kiedy drużynie nie szło?
- Kiedy klub nie płacił i było ciężko, pojawiali się pod tym naszym hotelem liczną grupą typu pięciuset osób z racami i okazywali wsparcie. Myśleliśmy, że będą nas wyzywać, a mówili, że są z nami i mamy nie patrzeć na władze klubu, tylko dawali z siebie "maksa" do samego końca i grali dla tego miasta i barw. Zapowiadali wsparcie do końca i faktycznie tak się też stało. Zdarzały się pojedyncze zgrzyty, ale nawet po straceniu szansy na utrzymanie, kiedy wielu zawodników złożyło pisma o rozwiązanie umowy i nie trenowało, to czuliśmy duże wsparcie. Ja i kilku chłopaków, w tym kapitan i mój serdeczny przyjaciel Hugo Rodallega zostaliśmy z drużyną do końca i kibice doceniali, jakimi okazaliśmy się ludźmi. Nie było pieniędzy na loty, jechaliśmy po trzynaście godzin pod samą Syrię na mecz autokarem i do samego końca byliśmy z zespołem. Sportowo spadliśmy, ale zostaliśmy na statku.
Jaki był twój odbiór tureckiej ekstraklasy pod kątem poziomu przeciwników?
- Ja uważam, że same rozgrywki są bardziej wymagające od naszej ekstraklasy, ale ta różnica staje się mniejsza, bo w ostatnich latach polska liga mocno się poprawiła. Galatasaray, Besiktas, Fenerbahce, Trabzonsport i Basaksehir dobrze sobie radzą w kraju i w Europie. Kiedy ja grałem, u rywali nie było może aż tak wielkich nazwisk, jak kiedyś Drogba czy Snejider, ale kilku bardziej znanych też się znalazło, chociażby Arda Turan, Sofiane Feghouli czy Luiz Gustavo. Z tym ostatnim w ogóle spotkałem się ostatnio na wakacjach w Dubaju, na początku go nie poznałem, bo mocno skrócił włosy (śmiech). Był jeszcze Alexander Sorloth, który teraz gra w Atletico Madryt, wtedy zostawał królem strzelców i nie szło go zatrzymać. Poziom pozostał wysoki, to naprawdę super doświadczenie mierzyć się z takimi piłkarzami.
Denizlispor wspominasz pewnie tym lepiej, że zdrowie dopisywało, a sam pozostawałeś przez dwa lata pierwszym wyborem na swojej pozycji.
- Odpukać w niemalowane drewno, nigdy nie pauzowałem dłużej, niż dwa tygodnie, a problemy zdrowotne mnie omijały. Mogłem grać i się rozwijać, to pozostawało najważniejsze i mimo że meczów w nogach już trochę jest, mam nadzieję, że jeszcze dużo przede mną. Podczas kariery prędzej czy później byłem w stanie wygrywać rywalizację o miejsce w składzie. W Lechu przez pierwsze pół roku raczej też nakładałem na tych ostatnich przedmeczowych treningach narzutkę i raz "byłem" przykładowym Patrykiem Dziczkiem, a innym razem którymś innym rywalem ze środka pola. To trudna sytuacja, ale nic nie jest ci dane od samego początku. Musisz pokazać charakter, zapracować i pokazać, że zasłużyłeś, by znaleźć się w danym miejscu. W tym sezonie też czekałem na swoją szansę, szanując przy tym decyzję trenera, ale robiłem wszystko, by pozostawać gotowym. Dopisało szczęście i mi, i Jesperowi, bo gra on w Serie A, po wskoczeniu do składu rozwijałem się dalej, a drużyna wygrywała. Finalnie więc każdy czerpie korzyści z tego, jak się sprawy potoczyły.
Czy moment powrotu do kraju i następujące po tym kilkanaście miesięcy były dla ciebie największą sinusoidą w karierze? Maj 2021 roku oznaczał spadek z Denizlisporem, ten kolejny już rok później mistrzostwo Polski.
- Tak, to był najbardziej szalony okres. Wróciłem do Polski, bo czułem potężny głód walki o podniesienie pucharu, wygrania trofeów. Fajnie, że wcześniej grałem wszystko i byłem podstawowym zawodnikiem, ale to nie to samo. W Palermo celowaliśmy w awans do Serie A, co się nie udało po przegranym finale baraży. Przy mojej ambicji to nie wystarczało. Ludzie mnie pytali, dlaczego nie chcę jeszcze pograć w Europie, skoro są opcje i rozumiałem te pytania. Uważałem jednak, że Lech Poznań to duży klub, który chce być mistrzem co roku, a ja się z tym utożsamiam. Pierwszy rok przyniósł tytuł, drugi piękną przygodę w pucharach, właśnie po to tu trafiłem. Wierzę, że teraz możemy to wszystko powtórzyć.
Rozmawiał Adrian Gałuszka
Next matches
Friday
31.01 godz.20:30Sunday
09.02 godz.17:30Recommended
Subscribe