W Lechu spędził kilkanaście lat, a szlaki na Dębcu przecierał mu jeszcze przed wojną jego ojciec. Po zakończeniu kariery szkolił młodzież w Kolejorzu, a do dzisiaj chętnie odwiedza stadion przy ulicy Bułgarskiej. Zapraszamy na rozmowę z byłym zawodnikiem Lecha, Tadeuszem Płotką.
Tradycje rodzinne zadecydowały, że trafił pan do Lecha Poznań. Pana ojciec miał przyjemność grać z Edmundem Białasem.
- Mój ojciec trafił do KPW, gdyż tak wtedy klub się nazywał, w 1938 roku, do którego przeniósł się z Sanu Poznań. Mam zdjęcie z tych czasów, na którym faktycznie razem z nim jest także Edmund Białas. Rok później ich kariery przerwał niestety wybuch II wojny światowej.
Pana rodzice spędzili ten czas na terenie Niemiec.
- Ojciec we wrześniu 1939 roku walczył w szeregach Armii „Poznań”. Później miał trochę szczęścia, gdyż po tym, jak dostał się do niewoli, został wysłany do fabryki zbrojeniowej niedaleko Magdeburga. Pracował tam do końca wojny. Miał szczęście, że nie trafił do żadnego obozu. Mama pracowała w fabryce Bauera, w firmie należącej do rolnika niemieckiego. Ja z kolei urodziłem się w miejscowości Wolmirstedt.
Trochę czasu zajęło, zanim wróciliście do Polski.
- Niestety stało się to dopiero w 1947 roku. Moi rodzice przebywali początkowo w strefie okupacyjnej, którą zarządzali Amerykanie. Część Polaków wróciła do kraju, ale wielu wyjechało do Stanów Zjednoczonych lub Kanady.
Poszedł pan w ślady swojego ojca i zaczynał karierę w tym samym klubie.
- To prawda, także zaczynałem od Sanu Poznań. Dopiero później przeniosłem się do Lecha. Mieszkaliśmy wtedy przy ulicy Jarochowskiego, a boisko tego zespołu mieściło się w parku, w którym obecnie znajduje się kościół ewangelicki. Mój ojciec pracował w tym klubie. Był kierownikiem drużyny i on mnie tam ściągnął.
Spędził pan w Lechu kilkanaście lat i był to akurat bardzo burzliwy okres dla klubu. Kilkakrotnie drużyna zaliczała spadki oraz awanse.
- To prawda. Najpierw awansowaliśmy z III do II ligi, by niedługo później ponownie spaść. Dopiero wraz z początkiem lat 70., za kadencji trenera Białasa, nie przegraliśmy żadnego meczu w całych rozgrywkach i wywalczyliśmy awans do II ligi. Niewiele osób pamięta, że w tamtym czasie mieliśmy serię 61 spotkań bez porażki z rzędu. To był fajny zespół, potem jeszcze doszedł do nas Włodek Wojciechowski i tworzyliśmy zgraną paczkę.
Długo przyszło Wam poczekać na powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej.
- Ten awans był w dużej mierze zasługą trenera Białasa. Potrafił stworzyć dobrą atmosferę w drużynie. Wtedy tworzyliśmy prawdziwie amatorski zespół. Profitów finansowych praktycznie nie mieliśmy żadnych. Graliśmy dla kibiców i dla własnej satysfakcji. To były zupełnie inne czasy. Teraz mamy do czynienia z zawodem piłkarza. Dopiero po awansie do II ligi otrzymywaliśmy jakiekolwiek korzyści materialne. Gdy graliśmy jeszcze w III lidze, to musieliśmy normalnie chodzić do pracy.
Futbol od tamtych czasów zmienił się chyba diametralnie?
- Oczywiście. Pod względem sprzętowym, bazowym, organizacyjnym i finansowym piłka nożna poszła mocno do przodu. Prawda jest jednak taka, że wtedy nasze polskie drużyny liczyły się w Europie. Podobnie reprezentacja była silna nie tylko na Starym Kontynencie, ale także na świecie. Moim zdaniem działo się tak dlatego, że wszyscy najlepsi piłkarze grali w polskiej lidze. Praktycznie nikt nie wyjeżdżał za granicę. Co więcej, niewielu obcokrajowców występowało w Polsce. A teraz niekiedy ośmiu czy dziewięciu zagranicznych piłkarzy wybiega w podstawowym składzie drużyny ligowej.
Grał pan w takich czasach, gdy Lech grał na różnych stadionach. Najpierw na Dębcu, a potem już na obiekcie im. 22 lipca. W międzyczasie graliście także na Golęcinie.
- Na stadionie Olimpii graliśmy chyba pół roku. Te boiska były w niezłym stanie, ale wiadomo, że na początku rundy wiosennej bywały zmrożone. Nie było wtedy podgrzewanych muraw, więc grało się trudno. Często na Dębcu czy na 22 lipca nie mogliśmy grać wieczorem, gdyż nie było sztucznego oświetlenia. Pierwsze takie mecze, już w I lidze, graliśmy we Wrocławiu czy w Warszawie.
Ten stadion na Dębcu miał swój klimat, sąsiedztwo torów kolejowych chyba robiło swoje.
- Trzeba przypomnieć, że gdy graliśmy w III lidze, na Dębcu był zawsze komplet widzów. Na decydujący o awansie do ekstraklasy mecz z Lechią Gdańsk, który musieliśmy wygrać, przyszedł taki tłum ludzi, że dwie godziny przed rozpoczęciem spotkania nie szło szpilki włożyć. Ludzie stali w przejściach, a także na koronie stadionu. Teraz często na mecze przychodzi ledwie kilka tysięcy osób. To nie jest dobry trend. Gdy my graliśmy w I lidze, to niezależnie, czy graliśmy u siebie, czy na wyjeździe, stadiony były pełne. Teraz mecze można oglądać w telewizji. Poza tym kluczowe kiedyś było zainteresowanie. Sport był wtedy główną rozrywką. Też trzeba przyznać, że bilety są drogie w porównaniu do tego, co było kiedyś.
Czy jest jakiś żal, że sukcesy Lecha przyszły kilka lat po tym, jak pan zakończył karierę?
- Awansowaliśmy po dziesięciu latach z powrotem do najwyższej klasy rozgrywkowej. Klub okrzepł organizacyjnie i finansowo, więc na sukcesy trzeba było poczekać kilka lat. W 1983 roku udało się zdobyć to pierwsze mistrzostwo. Ja po zakończeniu kariery byłem związany z klubem jako trener młodzieży. Skończyłem studia na AWF-ie i pracowałem w słynnej „Trzynastce”. Współpracowaliśmy z Lechem, a nasi najzdolniejsi wychowankowie trafiali do Kolejorza. Z tej naszej szkoły wywodzą się choćby Paweł Wojtala, Bartek Bosacki, Arkadiusz Głowacki, Artur Wichniarek czy Grzegorz Rasiak.
Cały czas odwiedza pan stadion przy okazji meczów?
- Tak, mamy silną ekipę, z Włodkiem Wojciechowskim, Zbigniewem Franiakiem czy Janem Stępczakiem. Klub zapewnił nam wejścia, spotykamy się godzinę przed meczem, rozmawiamy, wspominamy dawne czasy, a potem oglądamy mecz. Jesteśmy bardzo surowi w ocenie, gdyż każdy z nas zna się na piłce i inaczej patrzymy na nią niż zwykli kibice.
rozmawiał Wojciech Dolata
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Friday
06.12 godz.20:30Recommended
Subscribe