W naszym cyklu "Zapomniani lechici" postanowiliśmy porozmawiać z panem Janem Domino, który występował w Lechu Poznań w latach 1963-1975, a niebiesko-białe barwy reprezentował na trzech poziomach rozgrywkowych. Dlaczego urodził się w Niemczech? Jak wyglądał jego chrzest w Kolejorzu? Dlaczego strzelał mało goli? O tym wszystkim dowiecie się z poniższej rozmowy.
Panie Janie, znalazłem informację, że urodził się pan w Niemczech w związku z tym mógłby pan przybliżyć nam swoje najmłodsze lata?
- Urodziłem się w Bawarii zaraz po zakończeniu wojny, ponieważ w jej trakcie moi rodzice właśnie tam zostali wywiezieni. Nawet raz w przeszłości wybrałem się, żeby zobaczyć tę miejscowość. Następnie rodzice podjęli decyzję o powrocie do kraju. Można powiedzieć, że jestem taki międzynarodowy chłopak, bo nazwisko mam pochodzenia włoskiego, z urodzenia Niemiec, ale cały czas solidny Polak. Przeprowadziliśmy się do Wałbrzycha i tam mieszkaliśmy przez parę lat, a dokładniej do śmierci mojego ojca. W 1956, w roku poznańskich zamieszek, przeprowadziliśmy się do Mosiny. Mieszkaliśmy na probostwie, bo brat mojej mamy był tam kanonikiem. W ogóle ja spędzałem tam już wcześniej prawie każde wakacje, więc Mosina była obecna w moim życiu od dawna.
Czyli to właśnie tam zaczął pan tak naprawdę grać w piłkę?
- Można powiedzieć, że zawsze grałem, bo tak było jeszcze, jak byłem małym dzieciakiem w Wałbrzychu. Jednak bardziej zorganizowane było to już w Mosinie. Później złożyło się tak, że zostałem wypatrzony jako junior podczas centralnego obozu juniorskiego w Warszawie i ostatecznie kiedy miałem siedemnaście lat Antoś Skowroński, kierownik zespołu Lecha, przyjechał do Mosiny i zabrał mnie ze sobą. Z tego co pamiętam zostałem kupiony za komplet strojów i dwie, czy tam trzy, piłki. (Zapomniani lechici - Antoni Skowroński)
Od razu trafił pan do pierwszego zespołu?
- Przejść z A klasy do I ligi to byłby od razu duży przeskok, dlatego zaczynałem w rezerwach. Trzeba było przejść swoją drogę i wywalczyć to miejsce w Lechu, a tak jak wszędzie kadry były trochę starsze, więc trudno było się przebić przez ten mur. Trzeba było się wykazać i nie było nic za darmo. Wszystko było inne i właściwie nie da się tego porównywać z dzisiejszymi realiami.
Rozumiem, że pomimo gry w rezerwach trenował pan z pierwszym zespołem?
- Jak dołączyłem do Lecha to od razu pojechałem na swój pierwszy obóz, na którym byli zarówno zawodnicy pierwszego zespołu, jak i rezerw. Obóz też nie był za granicą, tak jak teraz, tylko w Kościanie. Z tego co pamiętam mieszkaliśmy w szkole i to tam przeszedłem pierwszy chrzest. Dostałem po tyłku od całego zespołu i wiadomo, że doświadczeni piłkarze mieli wyrobione ręce, a moi młodsi kumple miłosiernie bili mnie słabiej. Trzeba było być odpornym, bo razem ze mną przyszedł jeden zawodnik, który po tym chrzcie do końca obozu chorował.
Trafił pan do drużyny, gdzie prym wiedli tacy zawodnicy jak Andrzej Karbowiak, Henryk Pietrzak, Henryk Wróbel, Jan Kaczmarek, Janusz Gogolewski, więc były to duże postacie tamtego Lecha. Jakie wrażenie to wywierało na tak młodym chłopaku?
- Na pewno duży szacunek. Jak trzeba było iść po sprzęt to zawsze robił to najmłodszy i trzeba było znać swoje miejsce w szeregu. Od razu mi powiedziano, że w szatni jesteśmy na "pan", ale na boisku nie ma panów. Szanowałem to, ale trzeba przyznać, że znalezienie się w szatni, gdzie jest tyle wielkich osobowości jest trudne. Na pewno do dzisiaj tak jest.
Rozumiem, że było się od kogo uczyć na treningach?
- Przede wszystkim trzeba było słuchać i trzeba było robić to co kazali. Jako młody chłopak człowiek zawsze jest ambitny, a ponieważ ja nigdy nie byłem miękkim zawodnikiem, to na treningach nie pozwalałem, żeby tak o mnie myślano. Czasem dostałem jakąś reprymendę, że za ostro wszedłem, ale starałem się walczyć o swoje.
W 1963 roku udało się panu zadebiutować w I lidze, ale nie nagrał się pan tam długo, prawda?
- Zgadza się, po kilku spotkaniach spadłem z Lechem do II ligi, ale tak jak rozmawiamy sobie na spotkaniach byłych lechitów, to jestem jednym z nielicznych, który w tamtym okresie spadał z I ligi i po prawie dziesięciu latach awansował do niej.
Lech przed derbowym meczem z Olimpią (8 października 1967 roku). Od lewej: Andrzej Karbowiak, Jerzy Karasiński, Andrzej Mroczoszek, Jan Kaczmarek, Krystian Polowczyk, Jan Domino, Henryk Wróbel, Edward Kuczko, Lech Stępkowski, Paweł Wojtkowiak, Czesław Szczepankiewicz.
Z czego wynikało to, że przez tyle lat balansowaliście między drugą a trzecią ligą?
- Zawsze tutaj działają bardziej czynniki ogólne niż to, że teraz palcem wskażę co było powodem. Musimy pamiętać, że w piłce nożnej nie liczą się indywidualności, ale musi stworzyć się zespół i widać tyle lat potrzebowaliśmy na wykreowanie ekipy, która udźwignęła ten ponowny awans. Im bliżej tego powrotu, tym bardziej było to czuć na boisku, jak i poza nim. Musiała nastąpić stabilizacja składu, bo w tej drugiej połowie lat 60-tych było tak, że jedni przychodzili, drudzy odchodzili. Brakowało spokoju. Sam zostałem powołany do wojska i grałem przez jakiś czas w Grunwaldzie. Był to czas ogromnej rotacji działaczy, trenerów, jak i zawodników. W końcu tę kotłowaninę ustabilizował śp. Edziu Białas, który wpłynął na nas bardzo dobrze jako trener i zbudował podwaliny pod ten lepszy okres.
Grając przez tyle lat w Lechu był pan naocznym światkiem zmiany pokoleniowej w zespole. Od tych wielkich postaci lat 50-tych i 60-tych, aż do Jakóbczaka, Wojciechowskiego i Szpakowskiego.
- Rzeczywiście. Też muszę powiedzieć, że zmieniały się w pewien sposób mentalności i postawy zawodników, jako ludzi. Jednak w powrocie do I ligi upatrywałbym bardziej rolę tej stabilizacji, niż zmian personalnych.
No to skoro jesteśmy przy awansie, jak pan wspomina ten decydujący mecz z Zawiszą Bydgoszcz w 1972 roku?
- Zawsze jak zdarza mi się jechać przez miasto i z oddali widzę stadion Szyca, to aż nie chce się wierzyć, że kiedyś na niego przychodziło po 60 tysięcy ludzi. I to już w drugiej lidze! To się bardzo miło wspomina, bo jak teraz oglądam mecze w telewizji, np. w Bundeslidze, to widząc tamte trybuny od razu przypominają mi się nasze spotkania. Poza tym to był czas, kiedy człowiek miał trochę mniej lat, więc to też wpływa na to jak miłe są te wspomnienia.
Jednak jak już udało się awansować, to w pierwszej lidze nie szło wam aż tak dobrze.
- Nawet obecnie beniaminkom nie jest łatwo i rzadko który szybko wskakuje do czołówki. Wpływ na to ma na pewno skład, psychika, ale co najważniejsze jest różnica między I ligą a II. Tak było wtedy i tak jest teraz między ekstraklasą a I ligą. Na drugim poziomie pojawia się zdecydowanie więcej zespołów, które nie mają wielkiej historii i sukcesów, a w samej elicie już tak nie jest. Na pewno kiedyś tak było, ale teraz o wiele większą rolę odgrywają pieniądze, a więc mając je można przeskoczyć pewne inne mankamenty. Jednak tak zmieniła się piłka i już nic na to nie poradzimy. Niby ta II liga ma być zapleczem, ale nie ukrywajmy, że te prawdziwe pieniądze są wyżej.
W swojej karierze strzelił pan kilka goli w niższych ligach, ale na najwyższym poziomie udało się tylko raz trafić i to co ciekawe, w pana przedostatnim występie w barwach Lecha Poznań. Był to wyjazdowy mecz z Górnikiem Zabrze, a pokonał pan byłego klubowego kolegę, Andrzeja Fischera. Z czego wynikało to, że tak rzadko znajdował pan drogę do bramki przeciwnika?
- Przez całą karierę byłem generalnie pomocnikiem, często jako lewy, a muszę przyznać, że na samym początku specjalnie nie umiałem kopać tą nogą. Jednak przez częste jej używanie wyćwiczyła się i ostatecznie była tą silniejszą oraz celniejszą. Jednak przede wszystkim ja byłem pomocnikiem typowo defensywnym i zawsze miałem na boisku zadania obronne, a często były to zadania specjalne. Tzn. zdarzało mi się grać jako "plaster" i musiałem przez cały mecz kryć jednego konkretnego przeciwnika. Piłkarze znali mnie. Wiedzieli, że jestem nieustępliwy i twardy. Oczywiście nie było tak, że grałem brutalnie, przecież ja w życiu dostałem z jedną albo dwie kartki. Jednak byłem znany z tego, że idealnie pasowałem do tego powiedzenia "chłop żywemu nie przepuści". Słyszałem nawet anegdotki o tym, że trenerzy straszyli mną swoje zespoły. "Jak Lech przyjedzie to uważajcie, bo ten Jasiu was trochę przeczesze". Jednak oczywiście wszystko odbywało się z szacunkiem dla siebie nawzajem. Trzeba umieć grać twardo, a jak ktoś jest brutalny na boisku to najzwyczajniej w świecie tego nie potrafi. Niestety są tacy co wolą komuś złamać nogę, niż odebrać piłkę. Jak widać, pomimo ciągot do strzelania goli, bo w końcu zdobycie bramki to chwała i aplauz ze strony trybun, to nie zdarzało mi się to często. Brak tych trafień na pewno umniejsza widowiskowości piłkarza, bo jak jesteś na boisku i masz jakieś konkretne zadanie, to kibic nie musi o tym wiedzieć. Jednak mi z tym było dobrze i ja wykonywałem te zadania, które wyznaczał trener. Tak byłem wychowany w domu.
Lech Poznań (serpień 1972 roku). Od lewej stoją: trener Edmund Białas, Ryszard Szpakowski, Jan Stępczak, Włodzimierz Wojciechowski, Teodor Napierała, Roman Jakóbczak, Edward Kuczko, Jan Domino, Aleksander Bilewicz; klęczą od lewej: Jan Kaczmarek, Tadeusz Płotka, Adam Giel, Aleksander Świtała, Ryszard Matłoka, Zbigniew Franiak; leżą od lewej: Andrzej Fischer, Andrzej Turek. (Jest to pierwsza barwna fotografia piłkarzy Kolejorza - ukazała się na łamach tygodnika "Panorama")
Jaki był powód zakończenia przez pana swojej przygody z Lechem w 1975 roku?
- Tak jak u większości sportowców złapałem kontuzję. Nie wytrzymał staw skokowy, z którym miałem problemy od jakiegoś czasu. Jak ma się jakiś dyskomfort, to psychicznie już nie jesteś w stanie angażować się w takim stopniu, jak robiłeś to wcześniej. Zacząłem tracić to, co zawsze było moim atutem. W tamtym czasie Włodek Jakubowski, były piłkarz Lecha, trenował Mieszka Gniezno i widząc moją sytuację w Kolejorzu zaproponował mi grę w swoim zespole. Były tam aspiracje, żeby po prostu była obecna w mieście piłka na odpowiednim poziomie i tak sobie spokojnie graliśmy. Jednak później miałem problem z kolanem, przeniosłem się do Swarzędza, gdzie trochę na stojąco grałem, ale bardziej trenowałem. Jak człowiek coś kocha i robi to przez prawie całe życie, to bardzo trudno jest wymazać to ze swojego planu dnia. Jednak trenerka mi aż tak nie pasowała. Miałem zrobiony kurs, ale bardziej asekuracyjnie, żeby mieć plan B, ponieważ nigdy nie wiadomo jak życie się potoczy. Również pamiętam, że namawiano mnie do tego, żebym został sędzią, ale nie siedziało to we mnie aż tak bardzo. Później przyszedł stan wojenny i ostatecznie poświęciłem się pracy na kolei. Ja byłem zatrudniony na stacji Poznań-Franowo i jakoś sobie radziłem w kolejnych latach. Powoli one uciekały i teraz od piętnastu lat jestem już emerytem. Szczególnie czuć ten upływ czasu jak spotykamy się w grupie byłych piłkarzy. Kiedyś sportowcy, okazy zdrowia, a teraz tu mnie boli, tam mnie kłuje, tu mnie ściska.
Jeszcze chciałbym podsumować trochę ten czas spędzony w Lechu. Który trener miał na pana największy wpływ albo którego uważał pan za najlepszego?
- Na pewno wspomniany tu wcześniej Edek Białas. On był bardzo "życiowy". Nie był tym co gonił, ale tym co tworzył jeden zespół z zawodnikami. Miał zupełnie inne podejście oraz sposób trenowania, niż większość szkoleniowców. Pomimo tego, że na początku miał tylko uprawnienia instruktora i nie mógł nas prowadzić jako pierwszy trener, ale każdy wiedział kto jest tym prawdziwym organizatorem. Jednak jakbym miał zebrać wszystkich trenerów, to strasznie wielu przeszedłem. Zacząłem od Tarki, przez Zygę Słomę i tak do tej listy dodałbym tyle nazwisk, że pewnie byłoby ich około dwudziestu. Każdy miał swój warsztat, ale ja wybieram Edka.
A najlepszy piłkarz, z którym pan grał?
- Jasiu Kaczmarek. Było wielu zasłużonych, było wielu dobrych, ale to z nim miałem najwięcej do czynienia. Po drodze dla wielu trenerów był już za stary, ale on się nie dawał i grał dalej. Był on zawsze przyjazny dla młodszych zawodników i tych nowych w zespole, jednak jak się należało to każdy swoją „wiązankę” otrzymywał równo. Przez jakiś czas był kapitanem i był też ostoją tamtego Lecha i to zarówno na boisku, jak i poza nim. Był najsprawniejszy i to obojętnie ile lat miał. Szybkość, doskok, zwrotność, to wszystko miał w genach Miał poza tym ogromne poczucie humoru, co budowało fajną atmosferę. Jan Kaczmarek to był dla mnie autorytet i wzór piłkarza, który w Kolejorzu był naprawdę dużą postacią. (Zapomniani lechici - Jan Kaczmarek)
Na ile Lech Poznań jest teraz obecny w pana życiu?
- Dosyć często oglądam mecze w telewizji, ale na stadion nie chodzę. Koledzy mnie namawiają, ale ja już jestem w tej grupie, która woli oglądać spotkania na spokojnie w domu. Są rzeczy, które bardzo lubię w piłce, są takie, które wywołują negatywne emocje i wolę denerwować się sam, niż pokazywać to innym. Zwycięstwa mnie cieszą, ale i inne wyniki mogę tak samo odbierać, o ile będę widział walkę. Czasem próbuję porównywać obecną grę z naszymi czasami, ale to nie ma sensu. Wszystko się tak pozmieniało, że fajnie jest powspominać, ale nie ma co porównywać. Cieszę się, że to wszystko przeżyłem i mogę jeszcze o tym porozmawiać.
Rozmawiał Mateusz Jarmusz
* Zdjęcia pochodzą z książki "Lech Poznań. 80 lat i jeden rok prawdziwej historii" Tom 8. Kolekcji klubów wydawnictwa GiA, 2003.
Zapisz się do newslettera