Nie tylko w Poznaniu, ale w całej Polsce spotkania piłkarskie niemal zawsze rozgrywano w niedzielne południa, czasami już o godzinie 11. Po ostatnim gwizdku sędziego nie kończyły się związane z meczem emocje. Piłkarze i kibice Lecha „grali” kolejne spotkanie, w gronie kolegów lub rodziny, przy piwku lub czymś mocniejszym, przy słodkościach i lemoniadzie.
Piekarz Dolata z poznańskiego Dębca był najbardziej słodkim człowiekiem, jakiego pamiętają nie tylko zawodnicy Kolejorza, ale również, a może przede wszystkim, ich dzieci.
Mariola Sobkowiak, córka Władysława, wybitnego piłkarza Lecha: – Jedna dwie, a czasem nawet trzy blachy pączków, sznek, czy amerykanów, a więc okrągłych drożdżówek trafiały po meczach do szatni, albo kuchni pani Lipiakowej. Najczęściej, jak pamiętam, do pani Rybkowej, która prowadziła kawiarenkę w świetlicy klubowej na Dębcu. Tam na talerzykach czekały na wszystkich słodkie wypieki z piekarni-cukierni mistrza Dolaty. Kiedy piłkarze, w tym i mój ojciec przyszli wykąpani po meczu, ubrani po wyjściowemu, zasiadaliśmy rodzinami przy stołach. Do słodkiego podawano dorosłym kawę. Kiedy było lato, dzieciakom najbardziej do łakoci smakowała lemoniada.
Łucjan Gojny, piłkarz: – Za trenerów Czapczyka, Tarki, Słomy, Drabińskiego spotykaliśmy się po meczach w klubowej świetlicy. Tam zawsze dochodziło, jak to my mówiliśmy, do drugiego meczu, rozgrywanego na słowa. Popularnym miejscem, w którym z naszymi żonami, a więc w konwencji rodzinnej spędzaliśmy czas po spotkaniach na boisku na spotkaniach towarzyskich, był lokal Adria przy ulicy Głogowskiej. Po wspólnym obiedzie panie przy lampce wina, a my piłkarze przy czymś mocniejszym rozmawialiśmy o naszym miłym, beztroskim życiu. W Lechu zawsze było rodzinnie. A życie, jak to życie, i tak pobiegło swoim torem. Tylko z sympatią i z dużym wzruszeniem wspominam tamten czas.
Stanisław Atlasiński – piłkarz, nestor klubu: – Po meczu zawsze w restauracji u Grzesiaka i Tritta spotykaliśmy się i przy słodkim, i przy piwku jasnym albo ciemnym, jak kto lubił. Jedliśmy wspólnie obiad. Przychodzili też kibice, ale najpierw piłkarze musieli dojść do siebie po wysiłku. Raz, dwa razy do roku organizowane były zabawy, a dochód z nich zasilał kasę klubu. Najbardziej w te prace angażowali się Stanisław Dereziński i nasz wspaniały kolega Edek Białas.
Kibice po zakończonych pojedynkach szli w miasto. Wspomniana restauracja Grzesiaka i Tritta to dzisiejsza restauracja „Capri” przy ulicy Czechosłowackiej. To był najbliższy punkt, przy którym cichły, ale również rosły emocje popijających piwko i nieco mocniejsze trunki kibiców Kolejorza. Wszystkie miejsca, w których można było kupić piwko, były w niedzielne popołudnia oblegane przez kibiców Lecha. Wildeckie „Metalowiec”, „Lechicka”, łazarskie „Tatrzański”, „Pomorski”, „Wiarus”, w centrum bar „Bałtycki”, w pobliżu niego „Drukarski”, nieco dalej „Teatralny” to tylko niektóre lokale, w których mecze Kolejorza odbywały się po razy kilka.
Na dworcu PKP serwujące kuflowe piwo z browaru w Bojanowie lokale Warsu zapraszały kibiców do konsumpcji. Niekiedy trzeba było tłoczyć się w długiej kolejce do bufetu. Po przenosinach zmierzających w 1972 roku do ekstraklasy piłkarzy Lecha na Stadion 22 Lipca lokal „Dębinka” mieszczący się na Łęgach Dębińskich, prowadzony przez znanego restauratora Mariana Drożdżyńskiego, rozszerzył stanowiska obsługi poza granice swego niewielkiego pomieszczenia. Przy kilku, a później kilkunastu stanowiskach, gdzie sprzedawano piwo, oranżadę, pepsi-colę gromadziły się nie steki, a tysiące kibiców siadających na trawie, pod drzewami, konsumujących napoje, oddając się wspomnieniom tego, co ujrzeli na boisku.
* Artykuł po raz pierwszy opublikowano w Magazyn Kolejorz, oficjalnym czasopiśmie Lecha Poznań. Wszystkie informacje aktualne na dzień publikacji tekstu.
Zapisz się do newslettera