Wielu kibiców Lecha Poznań wciąż z sentymentem wraca do finału Pucharu Polski z 2004 roku, w którym Kolejorz pokonał w emocjonującym dwumeczu Legię Warszawa i po szesnastoletniej przerwie ponownie sięgnął po to trofeum. Zapraszamy do lektury wspomnień Michała Golińskiego, jednego z głównych bohaterów tamtych wydarzeń.
Sporo już czasu minęło od tej rywalizacji, ale, z tego co pamiętam, to najpierw zostało przeprowadzone losowanie, kto będzie gospodarzem pierwszego spotkania. Los zdecydował, że zostało ono rozegrane przy Bułgarskiej. Samo dotarcie do finału i fakt, że graliśmy w nim z Legią, czyli odwiecznym rywalem, miał ogromne znaczenie. Wiedzieliśmy, co nas czeka w tym dwumeczu i że nie będziemy jego faworytem. Nasza drużyna w tamtym czasie była tak zdeterminowana, że wiedzieliśmy, że jeśli nie uzyskamy dobrego wyniku w Poznaniu, to w Warszawie będzie bardzo ciężko.
Patrząc z obecnej perspektywy tamten mecz z pewnością pokazał, że można z tą mocną Legią wygrać. Każdy z uczestników tych wydarzeń dobrze pamięta, co się działo przed tym spotkaniem w stolicy Wielkopolski. Już trzy godziny przed meczem stadion był praktycznie wypełniony po brzegi. My mieliśmy wtedy zgrupowanie przedmeczowe w Skrzynkach i gdy jechaliśmy na stadion, to widzieliśmy, co się działo na ulicach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że cały Poznań żyje tym meczem. Chcieliśmy zrobić wszystko, by przejść do historii tego klubu i to nam się udało. Na pewno jest co wspominać. Wiemy, z jakimi wtedy problemami borykał się klub i jaka była sytuacja finansowa Lecha. Można powiedzieć, że stworzyliśmy sukces z niczego.
Trener Michniewicz zmotywował nas do tego meczu, tak jak umiał najlepiej. Każdy z nas zdawał sobie sprawę, o co gramy. Na odprawie przedmeczowej powiedzieliśmy sobie, że nie mamy nic do stracenia. Trener powiedział, żebyśmy w pierwszym kwadransie „usiedli” na Legię, a skończyło się na tym, że praktycznie przez 90 minut zaciekle ich atakowaliśmy i wydaje mi się, że to był jeden z najlepszych meczów Lecha za kadencji trenera Michniewicza. Nie przypominam sobie, żebyśmy w innym spotkaniu byli tak zdeterminowani. Osobowości takie jak Piotr Świerczewski czy Piotr Reiss potrafiły zmotywować kolegów do walki, by wyjść i nie bać się tej faworyzowanej Legii.
Spotkanie rewanżowe z kolei zaczęło się dla nas pechowo. Jako pierwszy boisko musiał opuścić Zbyszek Zakrzewski, z tego co pamiętam ze względu na rozcięty łuk brwiowy. Potem także ja musiałem zejść po starciu z Dicksonem Choto, gdy mój bark został wybity. Jeszcze przez chwilę próbowałem pozostać na boisku, ale okazało się to niemożliwe. Wtedy za mnie wszedł doświadczony piłkarz Lecha, Krzysztof Piskuła.
Widziałem później, co się działo na ławce rezerwowych, jak ta cała drużyna żyła. Było to widać na boisku, gdy każdy z rezerwowych wchodził na boisko zmotywowany i przygotowany do walki. Każdy wiedział, jaka jest jego rola i nawet gdy wejdzie na minutę, musi dać z siebie wszystko. Byliśmy taką drużyną, że jeden za drugiego skoczyłby w ogień, atmosfera była świetna, wręcz rodzinna. Wielka w tym zasługa trenera Michniewicza. Chyba nie spotkałem się z innym szkoleniowcem, który potrafiłby tak dobrze zmotywować zawodników przed meczem. Prawda jest taka, że jeśli nie ma atmosfery w zespole, to nie będzie wyników. Wszystko potoczyło się po naszej myśli, utrzymaliśmy tę przewagę, a puchar pojechał do Poznania.
Przed pierwszym spotkaniem długo nie było wiadomo, czy na stadionie pojawią się kibice gości. Dla atmosfery tego meczu dobre było to, że ostatecznie na obiekt mogli wejść fani obu drużyn. Legia także posiada swoich zagorzałych sympatyków, a w Poznaniu wiemy, jak fantastyczną mamy publiczność. Szczególnie w meczu z Legią każdy kibic dopinguje podwójnie. Szkoda, że w rewanżu na trybunach miały miejsce wydarzenia, które trochę zaburzyły tę naszą radość. W obecnych czasach, gdy na stadionach jest monitoring, to myślę, że byłby to ogromny skandal, tym bardziej w trakcie meczu finałowego Pucharu Polski. Nie było wtedy jednak takiego zabezpieczenia i grupa mniej więcej 30 pseudokibiców wdarła się na sektor i chciała nam pozabierać medale.
Pamiętam, że po powrocie do Poznania, gdy wyjeżdżaliśmy spod stadionu, to ludzie stali na ulicach, jakby sam papież przyjechał. Każdy z nas te wydarzenia zapamięta do końca życia. Po spotkaniu z kibicami na Starym Rynku widzieliśmy i czuliśmy, jak fani żyją tym klubem, jego sukcesami. Oni tego bardzo potrzebowali. Ludzie przyszli z całymi rodzinami, niektórzy przyjechali spoza Poznania. Radość była ogromna.
Zredagował Wojciech Dolata
Zapisz się do newslettera