O dwóch zupełnie róznych od siebie spotkaniach, ale i dwóch zupełnie róznych od siebie połowach. Dlaczego Franciszek Smuda tak dobrze trafiał do zawodników? Kiedy Lech Poznań zrobił Jagielloni Białystok tzw. "przemiał"? O tym wszystkim opowiada przed meczem z ekipą z Podlasia wieloletni obrońca Kolejorza, Marcin Kikut.
Gdy w maju 2008 roku wygrywaliśmy z Jagiellonią 6:1, wynik odzwierciedlał różnicę klas między obiema drużynami. Jaga była wtedy ekipą środka tabeli, a nam mecz ułożył się wyjątkowo dobrze. Dwie czerwone kartki dla rywali, nasz koncert w drugiej połowie, ogromna przewaga – to wszystko złożyło się tego dnia na ten niecodziennie wysoki rezultat. Pamiętam ten mecz z tego względu, że był on najlepszym przykładem starego powiedzenia o dwóch zupełnie różnych połowach. Wiele się mówi o tzw. wchodzeniu w dane spotkanie, w tym kontekście jest bardzo ważny ten aspekt psychologiczny. Ja czasami miewałem występy, w których potrzebowałem tego kwadransa, żeby złapać taką równowagę psychofizyczną.
Mega mocno weszliśmy wtedy dopiero w drugie 45 minut. Do przerwy było 1:1, ale dalej z naszej strony było już mocne tąpnięcie i te losy spotkania odmieniły się diametralnie na naszą korzyść, zrobiliśmy tzw. "przemiał" przeciwnika. To było trochę dziwne starcie również z racji na to, że rywale otrzymali w nim dwie czerwone kartki. Pierwsza z nich została pokazana za rzekome pretensje jednego z zawodników Jagi, po kilku dniach jednak Komisja Ligi anulowała to napomnienie. Tego dnia do końcowego gwizdka rywale mieli bardzo dużo zastrzeżeń do pracy sędziego, często protestując, tego efektem było chyba ich także drugie wykluczenie.
Czemu wyszliśmy tak naładowani z szatni po przerwie? Prowadził nas Franciszek Smuda, który cechował się bardzo silnym charakterem i ogromną wiarą w to, do czego starał się nas przekonywać. Nie zawsze to, co mówił, było dla nas do końca zrozumiałe czy możliwe do umieszczenia gdzieś w czasoprzestrzeni, ale jego talent przekazywania swoich racji sprawiał niesamowite rzeczy. Człowiek się zastanawiał: "to niemożliwe, ale on chyba ma rację!". Trzeba mu oddać, że potrafił nas odmienić, zagrzać do walki, gry ofensywnej, wnikał w naszą podświadomość i zmieniał percepcję rzeczywistości. To była jego wielka siła.
Co ciekawe, w tym zwycięstwie 6:1 z Jagą w naszych szeregach wystąpiło od początku… trzech Peruwiańczyków. Jeden z nich, Anderson Cueto, strzelił dla nas dwa gole i był to dla niego z pewnością najlepszy mecz w Lechu. Tylko wtedy zalśnił tak mocno. Było nam go nieco szkoda, bo potencjał miał niesamowity, super lewa noga, ale też nie do końca chciał się przestawić na tryb ciężkiej harówki. Nie próbował poprawić swoich możliwości fizycznych i motorycznych, jego technika stała się sztuką samą w sobie. Henry Quinteros z kolei stanowił dla nas olbrzymią jakość, był to świetnie wyszkolony technicznie piłkarz. Jak to południowiec, do pracy i biegania także się nie garnął, ale jako reżyser sprawdzał się kapitalnie. Hernan Rengifo dał Kolejorzowi najwięcej, pełnił rolę typowego snajpera, a i poza boiskiem myśleliśmy, że to fajny, ułożony facet.
Inny występ, który pamiętam nie tylko ze względu na jego przebieg, ale także na swoją wisienkę na torcie tego mojego ofensywnego stylu gry, to wygrany 3:2 mecz w Białymstoku. Dałem wtedy dwie bardzo ważne asysty i stanowi to z perspektywy czasu dla mnie takie miłe wspomnienie tej odważnej gry w moim wydaniu. Nie ukrywam, że u trenera Smudy te inklinacje do zapędzania się do przodu nie zawsze były w cenie. Szkoleniowiec ten raczej wolał, gdy boczny obrońca pilnował swojej połowy, dlatego mi czy Marcinowi Wasilewskiemu sporo się obrywało. Niemniej wtedy, w rundzie jesiennej 2009 roku, na Podlasiu miał miejsce jeden z przełomowych momentów mistrzowskiego sezonu, co do tego nie mam wątpliwości. To są takie starcia, po których nabiera się wiary we własne umiejętności. Wtedy już prowadził nas Jacek Zieliński, który dobrze kontynuował te wszystkie rzeczy, które zaszczepił w nas Smuda.
Szybko stracone dwie bramki, a w składzie rywali już kilka dobrych nazwisk, takich jak Tomek Frankowski, Kamil Grosicki czy Hermes. Do tego Jaga, która była mocna szczególnie u siebie. Po tym drugim golu pomyślałem: "kurczę, nie jest dobrze". Wtedy w Lechu te tracone gole nie martwiły mnie zanadto, mieliśmy taką pewność i przekonanie, że czuliśmy, że jesteśmy w stanie odwrócić każdy pojedynek. Wtedy jednak po tych 20 minutach było 0:2, trybuny pomagały rywalowi, a nam, no cóż, pojawił się problem.
Byliśmy jednak mocni i wiedzieliśmy o tym, że mamy jeszcze dużo czasu. Psychicznie złamać było nas bardzo ciężko, ten silny "mental" z pewnością nas cechował. Szybko wzięliśmy się do roboty, najpierw Robert Lewandowski zaliczył kontaktowe trafienie po moim podaniu, a wyrównaliśmy jeszcze przed przerwą. W końcówce trzecią bramkę dokłada Manuel Arboleda, przełom się dokonał, a my w maju następnego roku świętowaliśmy już mistrzostwo Polski.
Zredagował Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera