O sporym szczęściu może mówić były napastnik Lecha Poznań, Zbigniew Zakrzewski. W swoim debiutanckim sezonie w Kolejorzu był uczestnikiem pamiętnego rajdu Kolejorza w Pucharze Polski, który zakończył się dla niebiesko-białych sukcesem. Autor 36 trafień w koszulce z kolejowym herbem wspomina jesień 2003 roku, podczas której lechici rozpoczęli marsz po krajowy puchar.
Nasza przygoda z Pucharem Polski w sezonie 2003/04 rodziła się w bólach. Pierwszy mecz w tych rozgrywkach rozgrywaliśmy jeszcze przed rozpoczęciem ekstraklasy, na początku sierpnia 2003 roku. Wtedy, w drugiej rundzie, mierzyliśmy się z drużyną Karkonosze Jelenia Góra. Traktowaliśmy ten pojedynek jak taki ostatni sparing przed startem ligi. Dwie bramki szybko zdobyli Arek Kaliszan i Piotrek Reiss, ja trafiłem w końcówce na 3:0 i jak czas pokazał, było to ważniejsze spotkanie, niż sądziliśmy. To dzięki niemu otworzyliśmy sobie bowiem furtkę do ciekawej kampanii pucharowej.
Później przyszedł czas na pierwsze starcia w ekstraklasie, a w niej no cóż, nie wyglądały one tak, jak zakładaliśmy. Tego czasu ja zaczynałem dopiero regularną grę w Lechu, realizując swoje wielkie marzenie. Zadebiutowałem już na inaugurację z Górnikiem Zabrze, któremu strzeliłem gola, a gra z tym szczególnym herbem na piersi była dla mnie czymś fenomenalnym. Trener Libor Pala próbował mnie na różnych pozycjach, czasem z boku pomocy, czasem na "dziewiątce". Mając pełne pole do popisu dawałem z siebie od samego startu absolutne 100 procent.
W lidze jednak nam nie szło, przegraliśmy cztery z pierwszych pięciu meczów, a Pala stracił pracę po porażce 1:3 z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski. Pożegnanie miał iść barcelońskie, bo tysiące kibiców machało w jego kierunku białymi chusteczkami. W jego miejsce przyszedł młody, zaczynający swoją trenerską karierę Czesław Michniewicz. Trzy dni po spotkaniu z Dyskobolią pojechaliśmy do Warszawy na Polonię, gdzie w trzeciej rundzie krajowego pucharu wygraliśmy po trafieniach Rafała Grzelaka i Reissa 2:1.
Pamiętam, że od momentu tamtej wygranej mocno nastawiliśmy się, żeby przejść w tych rozgrywkach jak najdalej. W klubie nie działo się zbyt dobrze, a faworytem do zajęcia miejsca na podium to my nie byliśmy. Zależało nam na tym, żeby zaistnieć na szerszej arenie, żeby jak najlepiej pokazać siebie i samego Kolejorza. Ta ścieżka pucharowa była najszybszą przepustką ku temu, więc to na niej skupiliśmy się przede wszystkim.
Trzeba oddać trenerowi Michniewiczowi, że łatwego zadania nie miał. Atmosfera w ekipie nie sprzyjała, to był ciężki czas, ze względu na wyniki nie było radośnie. Szczęśliwie dla niego, niedługo po objęciu przez niego zespołu, nastąpiła przerwa na mecze reprezentacyjne. Co zrobił Czesiu? Zabrał drużynę na trzydniowe zgrupowanie, w trakcie którego… odkreślaliśmy grubą kreską to, co za nami. Cały czas rozmawialiśmy, a każdy mógł powiedzieć, co mu leży na sercu. W ten sposób Michniewiczowi udało się zlepić tę starszyznę z młodymi, wchodzącymi do szatni zawodnikami. Czuło się, że jeden może liczyć na drugiego i to szybko zaczęło przekładać się na nasze wyniki.
Ci starsi piłkarze mogli nas, zaczynających dopiero poważną grę w piłkę, paraliżować. Waldek Kryger, Tomek Iwan, Piotrek Świerczewski czy Piotrek Reiss – każdy z nich traktowany był przez nas jak niemalże ikony. Szybko okazało się, że to pomocni goście, którzy pozwolili nam wejść do pierwszego zespołu bezboleśnie. W tym trudnym momencie szkoleniowiec zdobył autorytet u bardziej doświadczonych piłkarzy, a to sprawiło, że i reszta szatni mu zaufała. Michniewicz był otwarty na dialog, a otaczał się grupą piłkarzy, którzy mając rozegranych w ekstraklasie o wiele więc spotkań od niego, mogła pomóc także jemu. Istniało wtedy w Lechu przekonanie, że każdy otrzymał białą kartkę, na której mógł zapisać złote zgłoski zarówno w lidze, jak i może przede wszystkim właśnie w pucharze.
Zapisz się do newslettera