Jedną z ciekawszych stron Pucharu Polski jest to, że przy sprzyjającym losowaniu można trafić na zespoły, z którymi w normalnych okolicznościach Lech Poznań nie mógłby się spotkać w oficjalnym meczu. W ramach cyklu "Jeden Klub Tysiąc Historii" rzecznik prasowy Kolejorza, Maciej Henszel, wspomina swoje najbardziej "egzotyczne" dziennikarskie wyjazdy za niebiesko-białymi.
Wspominając wyjątkowe wyjazdy w ramach Pucharu Polski to od razu do głowy przychodzi mi Nowe Miasto Lubawskie w 2004 roku. Wtedy te rozgrywki miały fazę pucharową i właśnie w niej Lech mierzył się z Drwęcą. Dzięki temu porażka 0:2 w tamtym meczu nie oznaczała odpadnięcia z rozgrywek. Charakterystyczne na tym wyjeździe było to, że stadionowa trybuna VIP była zrobiona na naczepie od TIR-a. Sam oczywiście byłem na trybunie prasowej i tylko z daleka mogłem obserwować ten zaskakujący "sektor". Kolejorza wtedy pokonał niejaki Grzegorz Domżalski, który później był łączony z Lechem Poznań, bo trener Czesław Michniewicz bardzo się nim zainteresował. Był to niski skrzydłowy, który ostatecznie nie trafił na Bułgarską, bo najprawdopodobniej stwierdzono, że był to tylko jednorazowy wyskok tego zawodnika.
Rok później niebiesko-biali pojechali w tej samej fazie rozgrywek na mecz z Okocimskim Brzesko. Wtedy poznaniacy udali się na dłuższy pobyt do Małopolski, bo kilka dni później lechici rozgrywali ligowy mecz w Krakowie z Wisłą. To był ten przegrany 1:5, gdy Krzysztof Gajtkowski strzelając gola przy wyniku 0:4 uciszał kibiców na trybunach. Tylko on był chyba do tego zdolny. Jednak wracając do Brzeska. Lech prowadził tam już 3:0 i ostatecznie skończyło się remisem 3:3. Bardzo wkurzony po tym meczu był trener Michniewicz i po powrocie do Bochni, gdzie zawodnicy wtedy trenowali, zaordynował im tak intensywne zajęcia, że na pewno żałowali wypuszczenia tego zwycięstwa. Ostatecznie przez to, że był to dwumecz, Kolejorz oczywiście nadrobił to z nawiązką przy Bułgarskiej. Teraz już nie byłoby tak kolorowo, skoro rozgrywamy tylko jeden mecz i regulamin faworyzuje kluby z niższych lig.
Jednak jeżeli miałbym wskazać najbardziej "egzotyczne" miejsce, w którym byłem w naszym kraju za Lechem, to na pewno byłyby to Gorzyce. Przed "czasami Niecieczy" było to jedyne miejsce na mapie Polski gdzie niebiesko-biali grali oficjalny mecz na szczeblu centralnym w wiosce nie posiadającej praw miejskich. Wydaje mi się, że tam było nawet mniej mieszkańców niż w Niecieczy. Co ciekawe, jak Kolejorz grał tam w II lidze to trenerem Tłoków był Jacek Zieliński, przyszły trener mistrzowskiej drużyny z 2010 roku. W pierwszym sezonie na zapleczu ekstraklasy przegraliśmy tam 0:1 i był to ostatni mecz w poznańskim klubie pamiętnego trenera Adiego Pintera. Rok później, już za Bogusława Baniaka, dla Lecha hat-tricka zdobył Ryszrad Remień, który ogólnie nie strzelał wielu goli, a w Gorzycach się rozstrzelał i w tym zaliczył jedno naprawdę ładne trafienie z rzutu wolnego.
Drugi taki stadion drugoligowy, który należałoby wymienić to na pewno Myszków pod Częstochową, gdzie na środku szatni postawiony był piec kaflowy. Mecz odbył się jeszcze w ciepłym miesiącu, a więc nie był rozpalony, ale co ciekawostka to ciekawostka. Bardzo fajne są takie wyjazdy. Na Legię, Wisłę lub inne kluby z tradycjami jeździ się po piętnaście-dwadzieścia razy i dobrze jest czasami poznać jakieś nowe miejsce, stadion i okoliczności rozgrywania meczów. Dlatego Rzeszów na pewno jest takim miejscem na piłkarskiej mapie Polski na jakie czekaliśmy.
Zredagował Mateusz Jarmusz
Zapisz się do newslettera