Kto miał pod koniec lat 80-tych w Lechu odpowiedni "gaz"? Co od zawsze charakteryzowało warszawiaków? O swojej 11-letniej przygodzie w Kolejorzu oraz starciach z Legią opowiada były obrońca niebiesko-białych, Marek Rzepka.
Mój pierwszy większy sukces osiągnięty z Lechem jest związany właśnie z wygraną z Legią Warszawa. Graliśmy na stadionie Widzewa finał Pucharu Polski, a po regulaminowym czasie utrzymywał się wynik 1:1. Ten mecz utkwił mi w pamięci najbardziej, bo dał nam krajowy puchar, a do tego mój jedyny w okresie gry w Kolejorzu. Wydaje mi się, że kiedyś znacznie trudniej sięgało się po to trofeum, cieszyło się też ono chyba większym prestiżem. To zwycięstwo otworzyło nam drogę do występu w europejskich pucharach i tych słynnych bojów z Barceloną. Legia przyjechała do Łodzi jako pewniak, pełna dobrych zawodników, na ten moment personalnie była od nas silniejsza, jednak po spotkaniu to my się cieszyliśmy.
W tamtym finale bramkę dla Lecha zdobył Jarek Araszkiewicz. Dla niego te mecze z warszawianami też były z pewnością szczególne. W Legii występował w czasie odbywania służby wojskowej, pewnie chciał jej pokazać, że mogą tam żałować jego odejścia. Końcówka lat 80-tych to najlepsze lata Arasia. Miał odpowiedni "gaz", cechowała go dobra moc i szybkość strzału. No i pamiętajmy, jak barwną postacią był w naszym zespole.
Serię rzutów karnych wygraliśmy 3:2, a ja strzeliłem jedną z "jedenastek". Bramkarz nie miał szans obronić, był to raczej czysty strzał. Ja wtedy wchodziłem dopiero do Lecha, więc to wszystko stanowiło dla mnie spore przezycie. Mój niestrzelony karny mógłby zaprzepaścić wysiłek wszystkich kolegów. W tych kluczowych momentach udawało mi się również później zawsze trafiać. Tak było wtedy, tak było także później z Barceloną. Raz mi się tylko zdarzyło takiej okazji nie wykorzystać. Graliśmy bodajże z ekipą ŁKS-u, wiał strasznie mocny wiatr., a ja zdecydowałęm się uderzać z jedenastu metrów. Pomyślałem: "A tam, walnę mocno!". No i piłkę tak zwiało, że owszem trafiła, ale chyba w głowę jednego z naszych kibiców siedzących za bramką.
W meczach z Legią na boisku zawsze była wojna. Kiedy jednak spotykaliśmy się z jej piłkarzami na kadrze, nie mieliśmy z nimi żadnych problemów, nie czuć było żadnej wrogości. Jak się jedzie na reprezentację, zapomina się o klubie. Niesnasek nie było, raczej docinki w formie żartu czy uszczypliwości. Wiadomo, cały prestiż, ciśnienie czy presja związana z tymi starciami wiązała się z niechęcią między kibicami obu drużyn. My jednak też to czuliśmy, zdawaliśmy sobie sprawę z wagi tych pojedynków, dlatego pamięta się je wyjątkowo dobrze. Przed nimi nie było tekstów od kibiców w stylu: "Chłopacy, może się uda? Postarajcie się!". Legia to Legia, trzeba było wygrać i nie ma to tamto.
Warszawiacy od zawsze charakteryzowali się butą i pychą. To zostało im do dziś, świadczą o tym jakieś flagi w stylu "Jesteśmy waszą stolicą" bądź wielkie rozprawianie o wręczaniu trofeum czy medali, zanim się po nie w ogóle sięgnie. Za moich czasów robili, co chcieli, ściągali najlepszych zawodników do odbycia służby wojskowej, którzy później występowali w zespole Legii. To też nie było tak, że wszyscy chcieli tam iść. Przychodził rozkaz, a delegowani wyboru nie mieli. Dlatego działała ona na nas i kibiców jak płachta na byka. Jej działaniom towarzyszył pewien niesmak, tym bardziej, że kiedyś klub był dla zawodnika jak dom. Wiem to najlepiej, sam byłem w Lechu przez jedenaście lat, a przecież takie przypadki można mnożyć. Raczej nie skakało się z kwiatka na kwiatek, człowiek emocjonalnie wiązał się z miastem, drużyną oraz partnerami z niej. Pieniądze były ważne, ale liczył się ten dom, w którym graliśmy.
Zredagował Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera