Już prawie osiem lat Lech Poznań czeka na wygraną odniesioną nad Śląskiem we Wrocławiu. Jak zaznacza uczestnik tamtego zwycięskiego dla Kolejorza spotkania, Marcin Kikut, każda passa w piłce nożnej znajduje swój koniec. Obrońca opowiedział o podobieństwach między tamtym pojedynkiem, a tym, który czeka niebiesko-białych już w nadchodzącą niedzielę.
Zdarzają się takie drużyny i stadiony, które dla pewnych rywali mogą być uznawane za zaczarowane. Sam tego doświadczyłem i nie jest to zjawisko łatwe do zdefiniowania. Zdarza się pierwszy trudny mecz bez wygranej, później kolejny i jeszcze następny, co rozpoczyna taką spiralę. Prasa przypomina przed każdym wyjazdem na dany obiekt tę statystykę, piłkarz też zaczyna podchodzić do najbliższego spotkania inaczej. Tu już w grę zaczyna wchodzić przede wszystkim sfera mentalna i to ona nawet jest ważniejszym czynnikiem, niż twoja forma w danym momencie.
Z drugiej strony, te cykliczne starcia z konkretnym rywalem, z którym nie idzie, też mają swoją historię. A ona składa się również z jej końca. Grając w Lechu udało mi się też kilka takich serii przerwać. Potrafię z głowy przytoczyć chociażby obiekty w Wodzisławiu Śląskim czy na Legii, gdzie nie zwyciężaliśmy przez kilkanaście lat. Te passy też działają czasem na twoją korzyść. Dla przykładu zawsze domowe mecze z Cracovią kojarzyły mi się dobrze, czułem sporą pewność przed nimi. Do Poznania przyjeżdżała właśnie Cracovia? Już się cieszyłem, bo wiedziałem, że obojętnie, którą nogą rano wstanę, sam zagram fajne spotkanie.
Wtedy, we wrześniu 2010 roku, pojechaliśmy do Wrocławia na Oporowską jako mistrzowie Polski. Śląsk to też nie był przypadkowy zespół. Jeszcze w tamtych rozgrywkach zajął drugie miejsce w tabeli, rok później okazał się najlepszy w kraju, a po dwóch latach zajął trzecią lokatę. W tamtych latach byli jeszcze nieco niedoceniani, a jak pokazał czas, trener Orest Lenczyk osiągnął z nimi wyniki imponujące.
Prowadziliśmy po świetnym uderzeniu Sławka Peszki z prawie trzydziestu metrów z rzutu wolnego. Gospodarze wyrównali po karnym, ale w drugiej połowie to my strzeliliśmy drugiego gola. Pamiętam to zagranie, to było takie ofensywne wejście prawą stroną w moim wykonaniu i dośrodkowanie na długi słupek. Tam już czekał Artiom Rudniew i dał nam wygraną sprytnym strzałem.
Wygraliśmy we Wrocławiu w okresie bardzo dla nas gorącym, podobnym do tego, w jakim jest obecny Lech. Gra co trzy dni, występy w europejskich pucharach, wyrównana liga. Z perspektywy czasu myślę, że pokazaliśmy dużą umiejętność grania wielu meczów w krótkim czasie. Moim zdaniem kluczowa w tym aspekcie jest rola trenera. Musi wiedzieć, który zawodnik ma w danym momencie "gaz", któremu należy dać odpocząć, jak rotować poszczególnymi piłkarzami w zestawieniu wyjściowego składu. W takich momentach sezonu wychodzi mądrość danego szkoleniowca oraz to, jak dobrze zna on swoją drużynę.
Tamtą wygraną oraz niedzielne spotkanie z wrocławianami łączą w Lechu dwie postacie: trener Djurdjević oraz Jasmin Burić. "Jasiu" chyba sam się wtedy nie spodziewał, że tyle czasu zabawi w Poznaniu. Pamiętam, że przychodził w czasie, kiedy trafiało do nas wielu graczy z Bałkanów. U nas od początku pokazał się jako utalentowany bramkarz, który chciał cały czas się rozwijać. To także zasługa Krzyśka Kotorowskiego, z którym trzymali wysoki bramkarski poziom. Burić miewał różne momenty w Lechu, ale jak przychodziło co do czego, zawsze decydował się na pozostanie w tym klubie i chwała mu za to. Trzeba wiedzieć, że jest on osobą niesamowicie optymistycznie nastawionym do życia, budził zawsze naszą wielką sympatię. Ja się zawsze śmiałem, że to "killer o twarzy dziecka", tak bardzo był pocieszny i wiarygodny w swoim zachowaniu. Przy tym od zawsze był oddany pracy i zespołowi, dlatego mogę o nim mówić jedynie w superlatywach.
Zredagował Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera