W czwartek Lech Poznań po raz pierwszy w tej kampanii rozegra domowe spotkanie przy udziale publiczności. Z tej okazji porozmawialiśmy z byłym zawodnikiem Kolejorza, Ryszardem Rybakiem, który doskonale zna atmosferę meczów na wypełnionym stadionie przy Bułgarskiej.
Maciej Makuszewski ciesząc się z otwarcia trybun przy Bułgarskiej na czwartkowy mecz powiedział, że nie ma piłki nożnej bez kibiców. Podpisuje się pan pod tym stwierdzeniem?
- Takie są fakty, w piłkę gra się dla kogoś, dla zabawy można sobie pograć co najwyżej na podwórku. Mecz na poziomie już pierwszej ligi czy ekstraklasy wiąże się z grą dla swoich kibiców, jest to jego stały element, nie podlega to dyskusji. Mogę więc potwierdzić te słowa.
W jaki sposób piłkarz reaguje na pełny stadion? Czy zawsze jest on uskrzydlony takim widokiem, czy może mu to czasem spętać nogi?
- Przez całą karierę nie spotkałem się z zawodnikiem na wysokim poziomie, który źle czułby się przy pełnych trybunach. Co innego, gdy mówimy o młodym chłopaku, który dostaje szanse pierwszy raz. Dla niego ta presja może być jakimś tam ciężarem. Jak my jeździliśmy na mecz, to zawsze dopytywaliśmy przed nimi, ile będzie ludzi, bo im więcej ich miało przyjść, tym lepiej. To tak samo jak z aktorem, który ma wystąpić w teatrze i cieszy się, że jest pełna widownia. Większa liczba widzów wiąże się z lepszą atmosferą, większą dawką emocji, co przekłada się często na lepsze spotkanie – to wszystko ze sobą współgra. Nie wykorzystasz dobrej sytuacji to spotykasz się z gwizdami, także z emocjami negatywnymi trzeba umieć sobie poradzić.
- Tych emocji nie brakowało, gdy graliście w 1988 roku w Poznaniu mecz rewanżowy przeciwko słynnej Barcelonie. To dla pana mecz o największym ciężarze gatunkowym w karierze, w jakim brał udział?
- To dla nas wszystkich była zdecydowanie pewna nagroda, a nie ciężar. Nagroda za wszystkie ciężkie treningi czy setki wcześniej rozegranych meczów. Tyle znaczyła dla nas sama możliwość gry przeciwko Barcelonie. W sytuacji, w której nie jest się faworytem, nie ma presji, wszystko, co jesteś w stanie ugrać, wpływa na ciebie pozytywnie. Nie mieliśmy wiele do stracenia, a wszystko do wygrania. Potwierdzają to reakcje blisko czterdziestu tysięcy ludzi po ostatnim niewykorzystanym przez nas rzucie karnym. Na stadionie nastała kompletna cisza. Nie było wielkiego rozczarowanie, raczej głęboki smutek, że ię w końcu nie udało. Tylko tyle i aż tyle.
Jak reagowali kibice przed tym spotkaniem? Wasza drużyna przygotowywała się do niego w zaciszu jednego z poznańskich moteli, bo ponoć całe miasto wrzało już na kilka dni przed pierwszym gwizdkiem.
- Zgadza się, przygotowywaliśmy się wtedy przy Ławicy. Zacznijmy od tego, co działo się przed pierwszym meczem. Polska telewizja nie chciała go transmitować, bo w kraju ludzie bali się kompromitacji. Słuszna władza chciała ogrzewać się jedynie przy sukcesach, a wszyscy mówili, że będzie „grubo”, że wysoko przegramy. Jedynie poznańska telewizja pojechała do Barcelony, więc po remisie 1:1 w wiadomościach można było zobaczyć bramki z tego spotkania.
Po powrocie z Hiszpanii przywitało nas na Ławicy… dziesięć tysięcy ludzi! Każdego zawodnika, który był z drużyną w Katalonii, zanieśli do autokaru na rękach. Może z tego powodu trener Apostel zdecydował, że przyda nam się trochę ciszy i spokoju. Dzień przed meczem treningi obu drużyn otwarto dla kibiców, a na zajęcia Barcelony sprzedawano bilety. Mimo to przyszło na nie aż piętnaście tysięcy kibiców. Do tego ogromnego zainteresowania dopasował się idealnie sam przebieg rewanżu, który obfitował w sporą dramaturgię.
Czy wsparcie kibiców, z jakim piłkarz spotyka się na co dzień i tuż przed meczem, może sprawić, że zagra on powyżej swoich realnych możliwości?
- Piłkarze zawsze twierdzą, że podchodzą na sto procent do każdego spotkania, że każdy jest tak samo ważny. To są jedynie frazesy i slogany. Fakty są takie, że takie mecze wywołują zdecydowanie więcej adrenaliny, który pozwala wznieść się na ponadstandardowy poziom. Tak było też wtedy z nami. Jeśli normalnie biegaliśmy po 10-12 kilometrów, to w tamtym starciu robiliśmy te 500 metrów więcej.
Przed rewanżem graliśmy z Jagiellonią i nikt mi nie powie, że nasze podejście do tego spotkania było takie samo, nie ma na to szans. Żeby było zabawnie, przeciwko białostocczanom rzutu karnego nie wykorzystał Jerzy Kruszczyński, a kilka dni później ta sztuka udała mu się dwa razy. Mimo to udało się wtedy wygrać 1:0.
Czy można w jakikolwiek sposób porównać atmosferę przy Bułgarskiej do tej, którą pan czuł na innych europejskich stadionach?
- Każdy klub ma swoja specyficzna publikę. Borussia Dortmund ma na przykład swoja świetną trybunę, Liverpool ma the Kop, wiele by tak można wymieniać. „Kocioł” w Poznaniu jest bardzo gorący, nie da się ukryć. Kiedyś zabierałem żonę na mecze, była pod ogromnym wrażeniem opraw, które prezentuje się u nas na stadionie. Mając w pamięci, ile ci ludzie dają radochy i atrakcji pozostałym widzom czy samym piłkarzom, daleki jestem od radykalnych decyzji o zamykaniu stadionu. Nie odcinałbym się od wszystkich ludzi zasiadających na tej trybunie, to oni są w najtrudniejszych momentach z zespołem, podrywając go wtedy do gry. Wobec swoich zawodników są krytyczni i mają prawo mieć czasem do nich pretensje. Jeśli kibice wymagają od piłkarzy sukcesów, to znaczy, że ich szanują. Tak było za moich czasów i mam wrażenie, że tak jest i dziś.
Rozmawiał Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera