W pierwszej rundzie Pucharu UEFA w sezonie 1999/00 Lech Poznań trafił na łotewski Metalurg Lipawa. Mimo pozycji faworyta Kolejorz nie miał łatwiej przeprawy z niżej notowanym przeciwnikiem. Dwumecz z Łotyszami wspomina po blisko dwudziestu latach wieloletni obrońca niebiesko-białych, Marcin Drajer.
W sierpniu 1999 roku po sześciu latach powróciliśmy do europejskich pucharów. Mimo czwartego miejsca w poprzednim sezonie pierwszej ligi czuliśmy rozczarowanie. Mogliśmy zgarnąć nawet wicemistrzostwo, ale w ostatniej kolejce przegraliśmy na wyjeździe z Ruchem Radzionków 1:4. A drugie miejsce dawało nam możliwość występu w eliminacjach Ligi Mistrzów! Wszystko to na skutek kibica Wisły, "Miśka", który rok wcześniej trafił nożem Dino Baggio z Parmy i tym samym wykluczył swój klub z europejskich rozgrywek. Niemniej sama możliwość reprezentowania Polski na międzynarodowej arenie była dla nas fajnym przeżyciem i wszyscy nie mogliśmy się tego doczekać.
W pierwszej rundzie wylosowaliśmy Metalurg Lipawa, a na Łotwę polecieliśmy samolotem z dziennikarzami, działaczami oraz kibicami. Ci ostatni nas nie odstępowali, dzięki swojej dobrej organizacji niejako zastępując nam ochroniarzy, dosłownie stali za nami murem. To był taki czas, że mieli oni większy wpływ na to, co się działo w klubie. Nie raz pamiętam, że w trudnych momentach musiałem tłumaczyć się przy płocie z niepowodzeń. Ja w takich momentach rozumiałem ich frustrację i nie miałem z tym problemu. Trzeba się było liczyć z ich opiniami po porażkach, ale z drugiej strony euforia po wygranych była wyjątkowa. Wtedy, na Łotwie, dzięki nim czuliśmy się jak u siebie, oni także się tak zachowywali.
Nie ma się co oszukiwać, otoczka tamtego pierwszego meczu znacznie odbiegała od tego, co działo się u nas na Bułgarskiej. Od początku spotkania zrobiło się groźnie po dwóch żółtych kartach, dla mnie oraz Pawła Kaczorowskiego. Po chwili otrzymał on drugie napomnienie, a my musieliśmy sobie radzić w dziesięciu. Zrobiło się nerwowo, przecież jechaliśmy tam w roli zdecydowanego faworyta, przynajmniej byliśmy o tym przekonani.
Dla nas strzelił Maciek Żurawski, ale rywale odpowiedzieli dwa razy. Nie była to łatwa przeprawa, ale na 2:2 bramkę uderzeniem z gatunku "stadiony świata" zdobył Tomek Najewski. Ja najmocniej zapamiętałem napastnika Metalurga, Ronalda Buldersa. To był wysoki, silny facet, naprawdę wiązało się to z częstymi potyczkami, szczególnie w górze. Trzeba się było swoje poprzepychać, ale w opinii wielu dziennikarzy dobrze wywiązałem się ze swojej roli, pilnując kogoś wyższego od siebie prawie o głowę. Ostatecznie przegraliśmy 2:3, ale czuliśmy, że dwa wyjazdowe trafienia przesądzą o sprawie. W rewanżu od razu było widać, na co liczą nasi goście: kontrataki i stałe fragmenty gry. Prowadzenie objęliśmy co prawda dopiero w drugiej połowie, ale gole pozwoliły nam kontrolować to, co działo się na boisku.
Niedługo później, po odpadnięciu z IFK Goteborg, odszedł od nas do Wisły Kraków Maciej Żurawski. My znaliśmy się o dziecka, wraz z Mirkiem Szymkowiakiem czy Krzyśkiem Kotorowskim jeżdżąc na juniorskie kadry wojewódzkie. Trzeba sobie powiedzieć, robił różnicę, mogliśmy liczyć na jego szybkość i skuteczność. Nie bez przyczyny zdobywał później seryjnie mistrzostwo Polski, tytuł króla strzelców, zapracował sobie na transfer do Celtiku Glasgow.
O odejściu Maćka zdecydowały aspekty finansowe. Każdy był świadomy tej sytuacji, że trzeba dopiąć budżet, żeby wystarczyło na tak podstawowe sprawy jak transport, hotele, wynagrodzenie czy sprzęt. O transferach zza granicy czy lepszych zawodników z Polski nie mogło być mowy. Występowali młodzi wychowankowie, bo na innych nie było pieniędzy. Istniała ogromna potrzeba odbudowy naszego Kolejorza, ale niewielu zdawało sobie z tego sprawę, wszystko działało jak taka bańka na wodzie. Z perspektywy czasu, ten spadek z ligi na przestrzeni wieków był pewny oczyszczeniem i był prawdziwym impulsem do niezbędnych zmian.
Zapisz się do newslettera