Czy przegrana w prestiżowym spotkaniu w debiucie sprawia, że zawodnik zostaje odstawiony na boczny tor? Dlaczego lechici w latach 80-tych trenowali niemalże jak w warunkach meczowych? Jak to się stało, że kibice przywozili wtedy piłkarzy na treningi? O starciach z Lechią Gdańsk, ale i specyfice "swojego" okresu w Lechu opowiedział nam wieloletni zawodnik Kolejorza, Czesław Jakołcewicz.
Moja pierwsza styczność z gdańszczanami przypadła na… mój debiut w Lechu Poznań. To był mecz pierwszej edycji Superpucharu Polski, graliśmy jako mistrz Polski na stadionie przy Traugutta na boisku rywala. Powiedzieć, że to stanowiło dla nas trudny teren, to nic nie powiedzieć. Zawsze było ciężko, szczególnie pod względem tamtejszych kibiców. Delikatnie mówiąc, nie czuło się sympatii, ten doping był bardzo specyficzny. Zarówno jako piłkarz, jak i później trener, przyjeżdżałem tam wielokrotnie i wtedy oceniałem go jako najmniej przyjazny dla gości ze wszystkich w Polsce.
Nie lubiłem tam nie tylko grać z powodu tamtych fanów, którzy wyzywali nas okrutnie. Jako chłopak z pod Szczecina zwyczajnie nie przepadałem za samą Lechią, jej zawodnikami czy ludźmi z tego otoczenia. Spinali się strasznie na nas, i taka sytuacja miała też miejsce wtedy, w roku 1983 w meczu o superpuchar. Mój pierwszy mecz, my niespodziewanie przegrywamy 0:1 po golu w końcówce, a ja, nowy zawodnik, no cóż, mimo dobrego występu pewny miejsca w składzie być nie mogłem.
Co zrobił trener Wojciech Łazarek? Zdecydował się na mnie postawić, i to jak! W tamtym sezonie opuściłem chyba tylko jeden mecz z powodu skręconej kostki, a tak to grałem wszystko. To właśnie Łazarek tworzył klimat w tej drużynie. Miał w sobie coś takiego, że gdzie nie poszedł, z kim nie porozmawiał, od razu wszyscy byli mu przychylni. Z kibicami rozmawiał praktycznie codziennie, bo na nasze treningi przychodziło po tysiąc osób. Trenowaliśmy niemalże w warunkach meczowych, każde zagranie było komentowane przez obserwatorów. A szkoleniowiec nam nie odpuszczał, gdy coś ci nie wyszło, od razu żartobliwie podpuszczał ludzi oglądających zajęcia! A tobie z automatu zaczynały nieco drżeć ręce czy nogi i skupiałeś się na najprostszym ćwiczeniu. Można się śmiać, ale to nam w dłuższej perspektywie pomagało. Na wałach dookoła boiska treningowego pełno ludzi, a każdy z nich patrzy, czy dajesz z siebie wszystko. Trening trwał po dwie i pół godziny, dziś byłoby to dla wielu szokiem. Może dlatego aż tyle, że nasz trener tak lubił porozmawiać z naszymi sympatykami.
Większość meczów z Lechią w latach 80-tych było wyrównane, ale przegraliśmy w tym okresie w lidze z nimi tylko raz. Mimo, że było ciężko, to ten przeciwnik nam leżał. Emocje nie zawsze wiązały się tylko ze sportem. Kilka lat po moim debiucie wygraliśmy z nimi przy Bułgarskiej 2:1 po golach "Arasia" i Krzysztofa Pawlaka. Po tym meczu kibice z Gdańska napadli na naszych, tuż obok stadionu, przy Ptasiej. Dziś to spora rzadkość, ale wtedy po porażkach chuligani różnie się zachowywali, często atakując kibiców rywali. Pamiętam tylko, że goście zostali tego dnia nieco przez naszych sponiewierani. Na murawie także sobie z tą ekipą radziliśmy, szczególnie u siebie, gdzie zwyciężaliśmy w każdym spotkaniu.
Ten czas był dla nas wszystkich w Wielkopolsce wspaniałym okresem. Drużynie szło, co dwa tygodnie przy Bułgarskiej na trybunach zasiadało 25-30 tysięcy ludzi, no i było to, co według mnie w piłce ma ogromny wpływ na wynik: kapitalna atmosfera w szatni i poza nią. Nie mieliśmy podziałów, na piwo wychodziliśmy wszyscy razem, odwiedzaliśmy się po meczach z żonami, później to przekładało się na boisku. Jasne, mieliśmy lepsze i gorsze dni, jak to wszyscy ludzie. Z kibicami obcowaliśmy codziennie, w tramwajach, na osiedlach, pretensje mieli do nas rzadko, nawet gdy przegrywaliśmy mecze decydujące o losach mistrzostwa Polski. Stali za nami twardo, może także z tego powodu, że między nimi a nami nie było żadnych granic. Tak jak mówiłem, stawiali się na naszych treningach. Mało tego, oni nas na te treningi czasem nawet… przywozili! Niewielu z nas miało samochód, spotkało się kibica pod sklepem na osiedlu, rozmawiało, a oni z nami przyjeżdżali na nasze zajęcia. Oczywiście, niektórzy z nich się z nami kłócili, ale za zostawione serce na murawie poważali nas zawsze.
Zredagował Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera