Krzysztof Ratajczak jest żywą legendą poznańskiego dziennikarstwa radiowego. Spotkania Lecha Poznań komentuje od wielu lat i nie inaczej było podczas dwumeczu z Club Brugge w 2009 roku. Zapraszamy na pierwszą część wspomnień redaktora Ratajczaka z tej pamiętnej rywalizacji.
Czas, w którym Lech Poznań przystępował do rywalizacji z belgijskim Club Brugge w 2009 roku, był ciekawym momentem w historii klubu. Wszyscy w Poznaniu po zdobyciu Pucharu Polski czuli pewien niedosyt z powodu braku mistrzostwa. Do zespołu przed sezonem przyszedł trener Jacek Zieliński, a w jego drużynie nie brakowało silnych postaci. Można tu wymienić chociażby coraz lepszego Roberta Lewandowskiego, doświadczonych obrońców Ivana Djurdjevicia czy Bartosza Bosackiego, a także nieobliczalnego Sławomira Peszkę. Ta ekipa miała potencjał, żeby ta przygoda Kolejorza w Europie trwała jak najdłużej. Nie można powiedzieć, że w starciu z Brugią była faworytem, ale wszyscy kibice mocno w nią wierzyli.
Jestem zwolennikiem zdania, że każdy mecz ma swoją własną historię, więc o żadne porównanie tamtego Lecha z obecnym zespołem bym się nie pokusił. Można dostrzec jednak rys waleczności, który charakteryzował tamtą drużynę. Początek tych rozgrywek pod wodzą trenera Djurdjevicia także to przypomina. Wtedy jednak nie brakowało wszelakich problemów. Jeden z nich stanowiła modernizacja stadionu przy Bułgarskiej, w związku z tym lechici rozgrywali swoje spotkania we Wronkach. W pierwszym starciu z Belgami postawiono nawet specjalną trybunę od strony lasu, a obiekt oczywiście został wypełniony do ostatniego miejsca. kibice byli spragnieni dobrej postawy swoich ulubieńców w Europie.
Ten pierwszy mecz od początku pokazał, że Club Brugge to rywal z wyższej półki, niż przeciwnicy w rundach wstępnych. Już wcześniej było wiadomo, że będzie trudno, ale Lech wyjątkowo długo nie mógł złapać właściwego rytmu. O wygranej przesądziła ta wcześniej wspominana nieobliczalność Peszki. Akcję rozpoczął Seweryn Gancarczyk, który minął jednego z pomocników gości. Dograł do prawej strony właśnie do Peszki. Pamiętam jego dośrodkowanie i swoje własne zaskoczenie, kiedy krzyczałem "gooool" po bramce. Piłka nabrała po tym zagraniu jakiejś przedziwnej paraboli i w końcu zaskoczyła bramkarza przyjezdnych. A przecież oswajaliśmy się już z tym bezbramkowym remisem, który w kontekście rewanżu nie był fatalnym rezultatem.
Naturalnie po spotkaniu zapanowała euforia. Wszyscy mieli na świeżo w pamięci słynne już starcia z Austrią Wiedeń czy wspaniała przygodę Kolejorza w fazie grupowej Pucharu UEFA. Głód sukcesu był ogromny i kibice nie mogli się doczekać rewanżu w Belgii.
Zapisz się do newslettera