W Lechu Poznań Jakub Wilk zaliczył blisko 200 występów i nie ma wątpliwości, że każdy z nich był dla niego wyjątkowy. W ramach cyklu "Jeden Klub Tysiąc Historii" wspomina on wyjątkowe dla siebie oraz swojej drużyny starcie. Blisko dwanaście lat temu przeciwnikiem Kolejorza przy Bułgarskiej był niedzielny rywal poznaniaków, Cracovia, a spotkanie to miało niezwykły przebieg.
To było zupełnie nowe doświadczenie. Przegrywaliśmy u siebie z Cracovią 0:3, ale każdy z nas myślał, żeby zdobyć chociaż honorową bramkę, bardzo chcieliśmy uniknąć blamażu w meczu u siebie w Poznaniu. Kiedy to się udało, wiedzieliśmy, że jest szansa na dobry wynik. Nagle zrobiło się 3:3 i wciąż pozostało trochę czasu na wygranie tego spotkania. Tak też powinno się stać, bo Zbyszek Zakrzewski strzelił dla nas czwartego gola, ale sędzia liniowy z niezrozumiałych przyczyn go nie uznał. Co tu dużo mówić, arbiter główny również robił tego dnia straszne błędy. Delikatnie mówiąc, nie miał swojego dnia. Każdy był wkurzony, bo ostatecznie pojedynek po bramce w ostatniej minucie przegraliśmy 3:4.
Przedziwny mecz, ale pod wieloma względami bardzo podobny do tego słynnego z Austrią Wiedeń. Gonienie wyniku, fanatyczny doping naszych kibiców, dramaturgia, ogromne emocje. Wtedy akurat nam się nie udało, ale mimo to mocno wierzyliśmy w ten zespół. Ta wiara zaczęła się już nieco wcześniej, od inauguracji tamtego sezonu z Wisłą Płock. Wtedy z 0:2 udało nam się przechylić szalę na swoją korzyść. Jacek Dembiński nie strzelił karnego w momencie, gdy przegrywaliśmy jeszcze dwoma bramkami, ale my dalej graliśmy do przodu, bez kompleksów. Debiutowałem tego dnia u trenera Smudy, a od tego starcia kibice wspierali nas niezależnie od okoliczności.
Z mojej perspektywy te wszystkie mecze, także ten z Cracovią, były mega przeżyciem. Nigdy tego wszystkiego nie zapomnę. W szatni sporo doświadczonych zawodników, a ja jako jeden z nielicznych młodych się przebijałem do składu. Adrenalina towarzysząca tym pojedynkom sprawiała, że biegłem do przodu, dając z siebie absolutne rezerwy. Ludzie wspierający nas z trybun potrafili zrobić taką "pompkę", że atmosfera siłą rzeczy udzielała się nam, grającym na boisku. Mnie się marzyło to od zawsze.
Sama gra dla Lecha stanowiła pewne spełnienie marzeń. Byłem jednym z ostatnich wychowanków słynnej poznańskiej "13-stki", która wcześniej dostarczyła w szeregi Kolejorza tylu wspaniałych piłkarzy. Wielu z nas poszło ze szkoły do Lecha, ale jako jedyny w nim zadebiutowałem, innym zabrakło nieco szczęścia czy zdrowia w kluczowych momentach, szans pozbawiały ich między innymi kontuzje. Ja trafiłem do grup juniorskich ukochanego klubu mając 15-16 lat i mi się udało. Wiążą się z tym wszystkim dla mnie piękne wspomnienia i absolutnie niczego do dziś nie żałuję.
Każdy z nas marzył gdzieś o tym debiucie przy Bułgarskiej i cieszy mnie, że to wśród młodych zawodników grających w drużynach juniorskich Kolejorza nie uległo zmianie. Ja byłem prawdziwą "pyrą", pochodziłem stąd, dlatego to stanowiło dla mnie jeszcze większe przeżycie. Jeśli chcesz grać w piłkę na wysokim poziomie, musisz za wszelką cenę dążyć do tego debiutu z kolejowym herbem na piersi. Chłopaki mają teraz mega pole do popisu, niczego im nie brakuje. Najważniejsze, że mają teraz trenera, który nie boi się na nich postawić i będą mogli się dzięki niemu realizować.
Zredagował Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera