Wspomnienia. Tak, z tamtych, odległych lat pozostały głównie wspomnienia. Szanujmy je. Domagali się tego zawsze kulturalni, dwaj panowie z Kabaretu Starszych Panów. I słusznie. Bo co po nas pozostanie jeśli nie wspomnienia.
Przyszedł więc czas do westchnień o tym i o owym. Bo cóż z tego, że mamy teraz niezłą (bardzo dobrą? A może tylko lepszą od średniej?) drużynę. Z imponującym wyglądem stadionem przy Bułgarskiej. Aktualnie zwanym INEA Stadion. No i z wieloma wadami ukrytymi. A niektórymi jawnie podanymi na tacy. Patrz – murawa!
Powie ktoś: czego się facet czepia? Nie wie jak to było na Grzybowej na Dębcu?! Jeszcze tym poza Poznaniem. Albo wczesnym mateczniku dębieckim? Już tym w granicach miasta. A może na „im.22 Lipca” po dożynkach w 1974?
Które lata chciałbym krótko wspomnieć na początek? Myślę, że bardzo ciekawe. A z drugiej strony odchodzące w mrok niepamięci: koniec burzliwych lat czterdziestych i początek pięćdziesiątych.
To wówczas na piłkarskiej mapie Poznania doszło do trwałych przewartościowań w rankingu popularności klubów. Trudno je było przewidzieć po latach międzywojennych, kiedy Warta suwerennie panowała w mieście z rzeką o tej samej nazwie. I po rozgrywkach o tytuł po II wojnie światowej, choć nie w formule ligi w 1946 i w 1947. Wówczas „zieloni” byli odpowiednio wicemistrzem i mistrzem Polski. Gdy bili 5:2 krakowską Wisłę przy Rolnej, a to oznaczało wywalczenie złota. Ten niesamowity mecz, najczęściej zresztą wspominany przez sympatyków warciarzy do dzisiaj, był dla mnie pierwszą lekcją futbolu. Lekcją z najwyższego „C”.
Wydawało się, że po wspaniałym zwycięstwie 30 listopada 1947 roku – tak jak przed II wojną – znowu Warta będzie rządzić przez lata w grodzie Przemysława. Mówiąc językiem współczesnym: wystarczyło utrzymać skład. No może trochę go wzmocnić…
Ale to nie były lata transferów. Przywiązanie do barw klubowych było czymś oczywistym. Nikt nie ważył się tego kwestionować. Tym bardziej w pierwszych latach funkcjonowania nowego, „najwspanialszego z ustrojów”. Nie to co dzisiaj.
Metody pozyskiwania dobrych (czytaj: lepszych o naszych) zawodników były różne. Wywózki piłkarzy, wraz z ich rodzinami i meblami, to lata późniejsze. Ale tzw. delikatne naciski, pojawiały się wcześniej. Ot choćby przejście kapitana Warty Henryka Czapczyka do ZZK Poznań (potem Kolejarza, aż wreszcie Lecha). Jego ojciec pracował w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Poznaniu. Sama nazwa wskazuje bliskie powiązania z kolejowym klubem. No i sugestywne rozmowy doprowadziły do zmiany barw przez „Ciapę”. W Warcie zawsze o jego wyłuskaniu mówiono jak o „zdradzie”. I wśród „zielonych” mówiono o nim później - „kolejarz”. A w Kolejarzu – „warciarz”. Tak było do końca długiego żywota Henia na tej najlepszej z planet.
Gdyby Czpaczyk nie przeszedł do klubu, wówczas dębieckiego, nie byłoby bramkostrzelnego ataku A – B – C czyli: Teodor Anioła - wykonawca, Edmund Białas - strateg i Henryk Czapczyk - technik. Jednego z najskuteczniejszych w historii polskiej ekstraklasy. Z pewnością o słynnym tercecie przyjdzie czas na wspomnienia niejeden raz.
A co do Warty i Lecha to ewenementem na skalę międzynarodową jest wzajemne poszanowanie ze strony sympatyków obydwu klubów. Derby w Poznaniu to nie wojna, ale wspólne kibicowanie. Nawet ze wspólnie zajmowanych miejsc. Tego zazdrości nam cała Polska. I słusznie.
Los sprawił, że mająca klasowo nieodpowiednie pochodzenie (klub wolnych zawodów, rzemiosła i handlu) Warta po mistrzostwie w 1947 roku staczała się coraz niżej. A Lech, z robotniczymi koneksjami, pasował po prostu do ustrojowego obrazu. I miał fart oraz drużynę, która na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych stopniowo, ale wyraźnie przejmowała rząd dusz. Chwilami bardzo wyraźnie, a np. w latach sześćdziesiątych w znacznie mniejszym stopniu.
Tę fascynację Kolejorzem w moim dziecięcym i młodzieńczym wieku tłumaczę sobie bardzo prosto. Na wyobraźnię wówczas wpływała ofensywna, skuteczna gra tamtejszych poprzedników Lecha. Wyniki: 8:4, 7:3, 8:0, 7:0 czy najwyższy 11:1, a więc rekordowy w wykonaniu Lecha w historii jego ekstraklasowych występów z Szombierkami Bytom w Poznaniu przyciągały fanów futbolu na trybuny. Bo tamten Kolejorz, choć trochę zbyt wiele bramek tracił, to dwa-trzy-cztery razy więcej strzelał.
Nie dziwię się też, że po tak wielu latach z satysfakcją zareagowano na trzy kolejne wygrane mecze dzisiejszego Kolejorza: 2:0 z Wisłą Płock, 5:0 z Ruchem w Chorzowie i 3:0 ze Śląskiem Wrocław. 10 goli strzelonych i czyste konto bramkarza!! Chciałoby się powiedzieć - trwaj chwilo!
Andrzej Kuczyński
PS. Ci, którzy mnie jeszcze pamiętają z dawnych lat wiedzą, że nie zapuszczałem wąsa. Ale akcję „Movember” popieram. Tym bardziej, że z onkologiczną przypadłością musiałem przed sześcioma laty stoczyć ostrą batalię. Wygrałem, ale licho nie śpi.
Zapisz się do newslettera