W czwartek mija dokładnie czterdzieści lat od debiutu Lecha Poznań w europejskich pucharach. Na temat tamtej drużyny oraz meczu z MSV Duisburg porozmawialiśmy z wieloletnim bramkarzem Kolejorza, Piotrem Mowlikiem.
Po latach interesujące są okoliczności pana przejścia do Lecha. Po kilku sezonach regularnej gry w Legii Warszawa przechodził pan do drużyny, która dopiero co uratowała się przed spadkiem do II ligi.
- Wpływ na ten transfer miała przede wszystkim moja kontuzja. W Warszawie uważano, że już nigdy nie będę grał w piłkę. I to wcale nie chodzi o granie na odpowiednim poziomie, ale uważano, że nie będę mógł robić tego zawodowo. W tamtych czasach uszkodzenie więzadła krzyżowego było wyrokiem, a obecnie jest to kwestia jednego zabiegu. Jednak zawziąłem się i po odpowiednim przepracowaniu okresu przygotowawczego dałem radę grać. Nawet po samej kontuzji i odbyciu zimowych przygotowań rozegrałem jeszcze kilka spotkań w barwach Legii. Jednak były one bardziej ukłonem w moją stroną, ze względu na dotychczasowe osiągnięcia, niż wiązaniem ze mną jakiejkolwiek przyszłości. Po sezonie zgłosił się po mnie Lech, a ponieważ moja żona pochodzi ze Słupcy to długo się nie zastanawiałem.
Przychodził pan do zespołu, który raczej nie myślał o kwalifikacji do europejskich pucharów?
- Rzeczywiście przychodziłem do drużyny, która w poprzednim sezonie do ostatniej kolejki broniła się przed spadkiem, ale mój pierwszy sezon w Lechu był zupełnie inny. Myślę, że kluczowe było tutaj ściągnięcie do Poznania młodego Mirka Okońskiego. Zaczęliśmy odnosić bardzo dobre wyniki i tak naprawdę wszyscy zaczęli się nas bać. Mało tego, do ostatniej kolejki walczyliśmy o mistrzostwo Polski i kto wie jak wszystko potoczyłoby się dalej, gdybyśmy w ostatniej kolejce nie przegrali ze Śląskiem Wrocław. Mimo wszystko sezon zakończył się ogromnym sukcesem, czyli awansem do europejskich pucharów.
Czy przed losowaniu mieliście, jako zespół, jakieś preferencje co do pierwszego przeciwnika w europejskich pucharach?
- Raczej nie mieliśmy jakiegoś konkretnego życzenia, ale nie będzie zaskoczeniem, że wszyscy liczyliśmy na zespół zza "żelaznej kurtyny".
No i udało się, wylosowaliście MSV Duisburg z zachodnich Niemiec. Pan już miał okazję do gry na zachodzie, ale w zespole na pewno było wielu zawodników dla których była to pierwsza okazja do zobaczenia tego „lepszego świata”?
- Obecnie młodzi ludzie nie rozumieją jakie to było wydarzenie. Do tej pory jeżeli jechaliśmy gdzieś za granicę to przeważnie były to sparingi w NRD, a tutaj nagle czekają na nas Niemcy Zachodnie. Jeżeli ktoś w tamtych czasach mógł zobaczyć chociażby Berlin wschodni i zachodni to była to różnica jak między niebem, a ziemią. Dużą satysfakcją dla nas było to, że mogliśmy zagrać z dobrym zespołem z ligi zachodniej.
Przestraszyliście się rywala z zachodu?
- Nie, wręcz odwrotnie. Mecz rozpoczęliśmy bardzo ofensywnie i w pierwszym fragmencie spotkania byliśmy stroną przeważającą. Kreowaliśmy bardzo dużo sytuacji, po jednej z akcji nawet trafiliśmy w poprzeczkę. Chyba po strzale Mirka Okońskiego. Dopóki wynik był bezbramkowy gra była bardzo otwarta. Jednak w pewnym momencie trener Kopa zdecydował się na zmianę ustawienia na bardziej defensywne. W tym momencie wszystko w naszej grze się posypało i bardzo szybko straciliśmy cztery bramki.
W szesnaście minut.
- I to najlepiej pokazuje jak posypała nam się gra. Zanim udało nam się odpowiednio poustawiać po zmianie ustawienia to tak naprawdę już przegrywaliśmy dwiema bramkami, a ostatecznie po pierwszej połowie czterema. Jeszcze w końcówce dołożyli nam piątą i po pierwszym meczu rywalizacja była rozstrzygnięta.
Dziwna decyzja trenera przy takiej dobrej grze.
- Być może trener uznał, że nie wytrzymamy takiego tempa gry. Teraz możemy sobie gdybać co byłoby gdybyśmy nadal grali taką samą piłkę, jak od początku spotkania. Może byłoby mniej tych bramek, a może byłoby więcej?
A może na postawę drużyny wpływ miał ten pierwszy wyjazd na zachód?
- Nie, zdecydowały tutaj wyłącznie aspekty sportowe i ta zmiana ustawienia.
Któryś z piłkarzy Duisburga szczególnie zapadł panu w pamięci?
- Kurt Jara. Zdecydowanie on. Strasznie zaczął nami kręcić. W ogóle wydaje mi się, że od początku spotkania oni byli trochę w szoku. Przyjechał do nich zespół, który dopiero rozpoczynał swoją przygodę na europejskich boiskach i nagle na ich stadionie prowadzi grę. Jednak szybko otrząsnęli się z tego zaskoczenia.
Pierwsza przygoda Kolejorza w europejskich pucharach skończyła się zanim się na dobre zaczęła.
- Prawda, ale jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że chyba zaprezentowaliśmy się na tyle dobrze, że niedługo później otrzymaliśmy zaproszenie na halowy turniej do Berlina zachodniego. Po każdym dniu turnieju organizatorzy wybierali najlepszego bramkarza i strzelca danego dnia zmagań. Miałem przyjemność dwa razy odebrać nagrodę w formie wielkiej czekolady Toblerone. Jedna mogła ważyć nawet powyżej pięciu kilogramów. Pierwszą podzieliłem między całą drużynę, a drugą zawiozłem dla rodziny.
Zapisz się do newslettera