- Propozycję wyjazdu z Europy miałem już w 1990 roku, gdy zostałem królem strzelców. Zdecydowałem, że nie jestem jeszcze gotowy i zostałem. Może gdybym zdobył w którymś klubie więcej bramek, grałbym w większych klubach. Gdy grałem w Wolfsburgu mogłem przejść do klubu walczącego o europejskie puchary. Zdecydowałem się zostać. Może ten transfer byłby dla mnie trampoliną - mówi dwukrotny mistrz Polski z Lechem, Andrzej Juskowiak.
Lech z przełomu lat 80-tych i 90-tych był najbardziej utytułowanym w historii. Wspominając tamte czasy z perspektywy boiska ma pan podobne wrażenie?
- Gdy trafiłem do tej drużyny, to mieliśmy wielu utalentowanych zawodników, którzy potrafili wygrać pojedynek jeden na jeden. Lech szukał takich zawodników. Zawodników grających ofensywnie, bo taka też była ta drużyna. Zależało nam na grze do przodu i strzelaniu wielu bramek. Te czasy, o których mówimy napędzają całą historię.
Wielu piłkarzy pochodziło z okolic Poznania. Pan jest chociażby z Gostynia.
- To, że wielu zawodników było z okolic było bardzo ważne. Sam miałem ofertę z Zagłębia Lubin. Chciałem grać dla Lecha. Wszyscy, którzy byli z tej części Polski o tym marzyli. Robili wszystko, by tutaj trafić. To nas napędzało. Byliśmy stąd, zależało nam na sukcesach tego klubu. Była bardzo duża konkurencja, ale ona nas wszystkich nakręcała.
Gdy dziś mówimy o najważniejszych meczach w historii klubu, to mówimy o Liverpoolu, Barcelonie, Atleticu Bilbao. To właśnie te czasu.
- Przede wszystkim dwumecz z Barceloną pokazał na jakim poziomie był wtedy Lecha, jak potrafiliśmy zagrać. Dziś Barcelona jest na innym poziomie, różnica między nią, a Lechem jest większa. Polskie zespoły w tamtych czasach nie odstawały. Bardzo trudno grało się przeciwko Polakom. Oczywiście walczyliśmy, ale było w naszej grze bardzo dużo jakości. Mogliśmy grać jak równy z równym z drużynami naszpikowanymi gwiazdami.
Takimi jak Barcelona. Jak mecze z tą drużyną wyglądały z pana perspektywy?
- Nie mieliśmy prawa odpaść. Dziś mamy bardzo duży i łatwy dostęp do informacji. Możemy obejrzeć każdy mecz w każdej lidze. Wtedy takiej możliwości nie było, przez co te nazwiska nie robiły tak dużego wrażenia jak dzisiaj. My znaliśmy tych piłkarzy, ale oglądaliśmy ich mecze na dużych imprezach i kluczowych meczach pucharowych, które były pokazywane w telewizji. Nie mieliśmy żadnych obaw. Koledzy, którzy grali w tych meczach mówili, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Kolejne udane akcje powodowały, że rosła nasza pewność siebie. Ważne jednak były umiejętności.
Gdy mówimy o dwumeczu z Barceloną to samo nasuwa się nazwisko Jarosława Araszkiewicza. Nie chcę jednak pytać o niewykorzystany rzut karny tylko jego umiejętności. Pan jako młodszy kolega wiele mógł się od niego nauczyć?
- Miałem to szczęście, że gdy wchodziłem do Lecha to po prawej i lewej stronie miałem dwóch zawodników o dużych umiejętnościach. Jarek był szybkim graczem, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka. Miał naturalne depnięcie, często u piłkarzy którzy przyśpieszają widać napięcie. U niego wszystko działo się z automatu. Wiedziałem o tym, potrafiłem się dobrze ustawić i wykorzystać jego świetne dośrodkowania. Z drugiej strony miałem Boguława Pachelskiego, który potrafił przedryblować dwóch-trzech piłkarzy, a potem pomiędzy nogami zagrać na wolne pole. To byli zawodnicy bardzo dobrze wyszkoleni indywidualnie. Miałem do nich wielki szacunek za to, co potrafili zrobić dla drużyny.
Pomogli się wypromować i trafić do Europy?
- Oczywiście. Jako osiemnastolatek trafiłem do drużyny, w której nie musiałem grać jako osamotniony napastnik, który musi sam sobie kreować sytuacje. Mogłem liczyć na kolegów. Całe moje szczęście poleało na tym, że znalazłem się w odpowiednim miejscu z odpowiednimi ludźmi na boisku.
Patrząc na Lewandowskiego nie żałuje pan, że nie zrobił tak dużej kariery jak on?
- Nie żałuję żadnego kroku. We wszystkich trudnych ligach i dobrych zespołach, do których trafiłem wywalczyłem sobie miejsce, strzelałem bramki. Trudno porównać czasu, w których wyjeżdżaliśmy z Lecha. To były inne realia. Przeskok między Polską, a Europą był olbrzymi. Trudno było się dobrze przygotować do wyjazdu i utrzymać miejsce w składzie.
Nie było wspólnego terminu na mecze reprezentacji dla Polski i Portugalii.
- W zespołach mogło grać jedynie trzech obcokrajowców. Oni walczyli o miejsce w składzie. Każdy z nich musiał zadecydować, czy woli wyjechać na mecz reprezentacji Polski i stracić miejsce w skłądzie, czy pozostać w klubie. To też są rzeczy, które mają wpływ na to, jak potoczyła się moja kariera.
Ważne są podejmowane decyzje.
- Propozycję wyjazdu z Europy miałem już w 1990 roku, gdy zostałem królem strzelców. Zdecydowałem, że nie jestem jeszcze gotowy i zostałem. Może gdybym zdobył w którymś klubie więcej bramek, grałbym w większych klubach. Gdy grałem w Wolfsburgu mogłem przejść do klubu walczącego o europejskie puchary. Zdecydowałem się zostać. Może ten transfer byłby dla mnie trampoliną.
Można było osiągnąć więcej?
- Przy założeniu, że podejmie się inne decyzje. Gdy je podejmowałem wydawały mi się trafne. Decyzję o transferze do Sportingu Lizbona podjąłem przed wyjazdem na Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie. Zostałem na nich królem strzelców. Może gdybym zdecydował się poczekać, to otrzymałbym lepszą propozycję. Z drugiej strony miałem czystą głowę i mogłem się skupić na piłce, a nie przeglądaniu ofert i decydowaniu o mojej przyszłości. Nie ma sensu rozpatrywanie tego, czy mogłem zrobić inaczej.
Zdecydował się pan na wyjazd do Portugalii. Do Sportingu Lizbona.
- To był i nadal jest bardzo duży klub. Znaczący w swojej lidze. W takich klubach konkurencja jest bardzo duża. Trzeba strzelać regularnie. Wszedłem do drużyny z bardzo wysokiego poziomu, po udanym dla mnie turnieju. Oczekiwania wobec mnie były olbrzymie, a sprostanie im nie było łatwe. W Lechu i kadrze olimpijskiej nie brałem udziału w konstruowaniu akcji. Miałem je wykończyć. W dużym klubie trzeba grać inaczej. Każda strata piłki i złe zachowanie w tak dobrym towarzystwie mocno raziło. Nad tym musiałem dużo pracować.
Trzeba było skupić się nie tylko na strzelaniu.
- Musiałem pracować dla drużyny. Figo i Bałakow, z którymi grałem, też chcieli strzelać bramki. To zawodnicy o bardzo dużych umiejętnościach. Trzeba było im dać piłkę, po której mogli wpisać się na listę strzelców. Przy nich mogłem się pokazać, gra z nimi dużo mi dała. Poza tym grałem sporo i to był dla mnie udany okres.
Po tym okresie mógł pan trafić do Japonii.
- Do klubu Urawa Red Diamonds. Byłem młodym zawodnikiem, nie interesował mnie ten kierunek. Miałbym daleko na mecze reprezentacji. Odrzuciłem tę ofertę, choć Japończycy bardzo nalegali na to, bym podpisał kontrakt. Wybrałem Olimpiakos Pireus. Nawet gdy byłem już w hotelu w Grecji przed podpisaniem kontraktu, to przedstawiciele tego klubu przesyłali kolejne oferty. Byli bardzo zdeterminowani. Słyszałem, choć nie wiem ile w tym prawdy, że jedna z osób miała nawet stracić pracę w klubie, bo nie podpisałem z nimi kontraktu.
Później trafił pan do Bundesligi.
- Nie chciałem nigdy grać w Niemczech. Uważałem tę ligę za bardzo wymagającą w treningu i grze. Mało było tam finezji, to była inna Bundesliga, niż ta obecna. Przez 20 lat Niemcy przeszli dużą metamorfozę. Dziś jest tam wielu zawodników kreatywnych, grających ofensywnie. 20 lat temu liga nie była tak otwarta i ofensywna. Trudno było tam grać. Występowałem jednak w Olimpiakosie, gdzie strzelałem bramki. Grałem dobrze w kadrze, ale nie było w Europie tego widać. Zdecydowałem się na Bundesligę, żeby pokazać się. Chodziło o to, żeby ludzie widzieli, że strzelam. To, co działo się w Grecji nie docierało do nikogo.
Był pan na nie, ale biorąc pod uwagę ile lat spędził pan w Niemczech, to wydaje się, że to był dobry kierunek.
- Zawsze była to liga dobrze zorganizowana. Chodzi o profesjonalne podejście, organizację klubu. To zawsze była wysoka półka. Dla mnie ten okres to przede wszystkim stabilizacja. Tam urodziły się moje dzieci. To było dobre miejsce do tego, żeby czerpać radość z gry w piłkę. W Niemczech dobrze się trenuje, trening jest wymagający. A potem trzeba jeszcze wyjść na mecz i dobrze się pokazać. To bardzo dobry kierunek dla Polaków. Podobne warunki atmosferyczne, ceni się solidność i coraz bardziej kreatywność.
Ma pan przekonanie, że pana pokolenie zrobiło reklamę kolejnym Polakom, którzy trafili do Bundesligi. Nie tylko pan, ale Tomek Wałdoch, Tomek Hajto czy nawet Jacek Krzynówek.
- Na pewno pomogliśmy. W piłce to normalne, że jeśli sprawdzi się zawodnik z jakiegoś kraju, to potem szuka się w nim kolejnych zawodników. Gdy do Niemiec trafił Robert Lewandowski, to znajomi trenerzy i managerowi dzwonili do mnie pytali o kolejnego piłkarza o takim potencjale. Pojawiła się koniunktura na Polaków. Niemcy zauważyli, że potrafimy grać w piłkę.
Dziś jednak Polaków jest mniej. Trudniej się im dostać.
- Jest różnica między wymaganiami, a tym, co możemy zaoferować. Dziś ta różnica jest spora i chyba nie będzie naszym zawodnikom łatwo się dostać do Bundesligi. Mieliśmy kiedyś bardzo dobrą renomę. Trzech piłkarzy w Wolfsburgu, trzech w Borusii. To była bardzo dobra reklama. Do dzisiaj nasz rynek jest mocno monitorowany. Ostatnio propozycję miał Robert Gumny i szkoda, ze nie doszło do tego transfery. To jednak pokazuje, że wciąż szukają dobrych piłkarzy. Przede wszystkim patrzy się jednak w pesel.
Patrząc na Bundesligę nie sposób pominąć sytuacji Arka Milika. Dziś to drugi w hierarchii napastnik w naszej kadrze, który od ligi niemieckiej się odbił.
- Musiał jednak pokazać się z na tyle dobrej strony, że dostał ofertę. Być może trafił tam za wcześniej, a może Bayer Leverkusen był zbyt dużym klubem. Myślę jednak, że jego największym problemem był Steffan Kissling. On mógł wtedy grać co trzy dni. Był sprawny, silny i nigdy nie był nawet przeziębiony. Arek miał duże problemy, żeby dostać szansę gry. Potem został wypożyczony do klubu walczącego o utrzymanie. Tam jednak napastnik ma inne zadania. Musi bronić, a nie strzelać bramki. Zadecydowały wybory. Może potrzebował więcej czasu, może dopiero potem wszedł na ten wyższy poziom.
To już jednak w Ajaxie Amsterdam.
- To było dla niego bardzo dobre rozwiązanie. Wiemy jak ten zespół gra, stwarza sobie wiele sytuacji bramkowych. W każdym meczu napastnik ma szansę na zdobycie kilku goli. To go wypromowało. To idealny klub dal młodego napastnika. Może Bundesliga nie była dla Milika najlepszym rozwiązaniem. Może nie był gotowy do tego wyzwania.
Trudno będzie się Polakom odbudować w Niemczech? Lewandowski, Piszczek czy Błaszczykowski są już bliżej końca kariery, niż jej początku. Z młodszych zawodników mamy w Bundeslidze Kamińskiego, jest też wypożyczony Kaputka. Nie ma ich wielu.
- Różnica zaczyna być coraz większa. Niemcy to aktualni mistrzostwie Świata. Na pewno wymagania na każdej pozycji wzrosły. Bardzo dobrze szkolą młodych zawodników. Bardzo trudno się dostać do tej ligi. Przykład Gumnego pokazuje czego szukają Niemcy. Chodzi o młodych piłkarzy z dużymi umiejętnościami. W przypadku ofensywnych piłkarzy, mówimy o kreatywnych zawodnikach. A tych mamy mało. Wystarczy spojrzeć na ekstraklasę. Ilu mamy Polaków, którzy potrafią wygrać pojedynek jeden na jeden i strzelić bramkę z dystansu? Intensywność tych meczów jest na innym poziomie. Na pewno bardzo ważne będzie to, by kolejni piłkarz, który trafi do Bundesligi zrobił dobrą reklamę sobie i swoim rodakom. Mamy perełki, które mogą grać na wysokim poziomie.
rozmawiał Mateusz Szymandera
* wywiad premierowo można było przeczytać w programie meczowym dostępnym na spotkanie z Lechią Gdańsk.
Zapisz się do newslettera