11 maja 2010 roku rozegrana została 29. kolejka tamtego sezonu ligowego i na pewno to, co wydarzyło się tuż przed godziną 21:00 nie zasługuje na tak encyklopedyczny początek. Końcówka meczów Ruch Chorzów - Lech Poznań oraz Cracovia - Wisła Kraków na zawsze zmieniła postrzeganie przez wielu poznańskich kibiców tego, co jest możliwe w piłce nożnej.
"Nawet Hitchcock by tego nie wymyślił!" - ile razy możemy usłyszeć to zdanie w kontekście różnych zdarzeń dotyczących naszego codziennego życia, ale równocześnie zostało ono zapożyczone przez komentatorów sportowych do opisywania niesamowitych zdarzeń z różnych meczów, zawodów i wyścigów. Jednak jeżeli spojrzelibyśmy na to co działo się w wyżej wymienionej kolejce i w jaki sposób Kolejorz zrobił milowy krok do odzyskania mistrzostwa Polski po aż siedemnastu latach to bardziej pasowałby tutaj Maciej Trojanowski z programu "Nie do wiary", niż reżyserski mistrz suspensu.
Jednak zacznijmy od początku. Po 28 kolejkach tamtego sezonu na prowadzeniu w lidze była Wisła Kraków, która miała na swoim koncie 60 punktów, a oczko mniej mieli zawodnicy trenera Jacka Zielińskiego. Wszyscy wiedzieli, że w kolejnej serii gier oba zespoły czekają mecze wyjazdowe. Wisła jechała niedaleko, bo na Suchych Stawach rozgrywała derbowy mecz z broniącą się przed spadkiem Cracovią, a niebiesko-biali udali się do zajmującego trzecie miejsce w tabeli Ruchu Chorzów. Zdawano sobie sprawę, że walka o mistrzostwo rozegra się właśnie w tej serii spotkań, ponieważ w ostatniej oba zespoły miały rozgrywać domowe spotkania, w których nikt nie spodziewał się potknięcia.
Z 11 maja tamtego roku każdy kibic ma inne wspomnienia. Ktoś był na sektorze gości przy Cichej, ktoś oglądał Multiligę z kolegami w pubie, a ktoś inny wspomina te wydarzenia z własnej kanapy w domowym zaciszu. Po pierwszych połowach w obu spotkaniach było 0:0, ale tuż po wznowieniu gry Michał Pulkowski uprzedził Krzysztofa Kotorowskiego i wepchnął piłkę do poznańskiej bramki. Myślę, że w głowach wielu kibiców pojawiło się piękne polskie "Po ptakach…", bo przecież we wszystkich żyło to, w jaki sposób Lech przegrał mistrzostwo Polski w poprzednim sezonie. Na dwadzieścia minut przed końcem meczu nadzieja w sercach kibiców pojawiła się ponownie, kiedy Grzegorz Wojtkowiak przeprowadził dynamiczną akcję z boku pola karnego i wyłożył piłkę świetnie dysponowanemu tego dnia Robertowi Lewandowskiemu. Jeżeli miałbym wybrać jeden moment, kiedy napastnik Bayernu Monachium pokazał to jak rozwinie się w przyszłości, to był właśnie ten mecz. Lewandowski robił wszystko, żeby zdobywać bramki, czasami mając dwóch, a nawet trzech obrońców na plecach. W tym (ale nie tylko) jednym meczu zwyczajnie przerastał ekstraklasę.
Jednak nastroje kibiców ponownie ostygły po kolejnych dziesięciu minutach, ponieważ za sprawą strzału Rafała Boguskiego Wisła objęła prowadzenie z Cracovią. Była to bardzo zła informacja, ale kibice Kolejorza nie mieli co nasłuchiwać wiadomości z Suchych Stawów, dopóki w Chorzowie był wynik remisowy. I wtedy nadszedł doliczony czas gry. Wszystko zaczęło się od zdecydowanego starcia Manuela Arboledy z Arkadiuszem Piechem, kiedy piłkarze Ruchu wraz z prawie całym stadionem spodziewali się rzutu wolnego oraz czerwonej kartki dla Kolumbijczyka. Jednak sędzia uznał, że przewinienia nie było, a lechici kontynuowali swoją akcję. Piłka trafiła do "Lewego", który chciał posłuchać piłkarzy Ruchu i wybić ją w aut, ale kiedy zauważył, że Piech już podniósł się z murawy przekazał piłkę do Sergieja Kriwieca, ten obrócił się z nią i niewiele się zastanawiając uderzył płasko zza pola karnego. Ku uciesze całej drużyny Lecha oraz jego kibiców wtoczyła się ona przy samym słupku do bramki i wszyscy wiedzieli, że wykonany został plan A. Realizacja Planu B była już uzależniona od wydarzeń w stolicy Małopolski.
Tak jak wspomniałem na początku dla każdego ten moment wyglądał inaczej. Jedni z telefonami w ręku nasłuchiwali informacji w sektorze gości, inni kończyli transmisję z meczu, a jeszcze inni przełączyli już na Multiligę, żeby móc śledzić wydarzenia w Chorzowie, ale równocześnie jak najszybciej dowiedzieć się o cudzie na Suchych Stawach. Kiedy po jednym z dośrodkowań pewnie piłkę złapał Kotorowski i wszyscy wiedzieli, że Lech dopisuje sobie w tabeli trzy punkty, w transmisji padło pamiętne "Niesamowita sprawa! Bramka w Krakowie, bramka w Krakowie!" – do dzisiaj te słowa Tomasza Smokowskiego są poezją dla uszu kibiców Kolejorza, którzy na pewno nie raz odtwarzają sobie w internecie te pamiętne wydarzenia. Samobójczy gol Mariusza Jopa padł w niesamowitych okolicznościach i sprawił więcej, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać. Oczywiście dał Cracovii utrzymanie w lidze oraz remis w ostatniej akcji derbowego meczu, ale przede wszystkim dał Kolejorzowi niepowtarzalną szansę na odzyskanie mistrzostwa Polski po siedemnastu latach. Po tym niefortunnym trafieniu reprezentanta Polski niebiesko-biali nie musieli się już na nikogo oglądać, tylko musieli pokonać przy Bułgarskiej Zagłębie Lubin. Jak dobrze wiemy zawodnicy trenera Zielińskiego tego nie zmarnowali i kolejne pokolenie sympatyków Lecha mogło w końcu świętować zdobycie najważniejszego tytułu w naszym kraju.
Jednak w tych wspomnieniach nie chodzi o samo mistrzostwo, chodzi o to jak niesamowita może być piłka nożna. Pokazuje jak nasze kibicowskie życie zbudowane jest z historii, które potrafi napisać tylko rzeczywistość, bo jeżeli wpadłby na to autor jakiegokolwiek dzieła popkultury to zostałby momentalnie przydzielony do szufladki z napisem „Fantastyka”. Wieczór 11 maja 2010 roku na zawsze zapisze się w historii Lecha Poznań oraz polskiej piłki nożnej, bo bardzo często w tym naszym ulubionym sporcie obecne jest gdybanie, a tamtego dnia spełniło się mnóstwo wydarzeń zaczynających się od słowa "Gdyby…". Dlatego zawsze trzeba wierzyć, bo nigdy nie wiemy kiedy objawi się kolejny taki moment, a kto będzie dla nas kolejnym pechowym Mariuszem Jopem, kolejnym Rafałem Murawskim strzelającym gola Austrii Wiedeń, czy kolejnym Zbigniewem Zakrzewskim, któremu nie uznano prawidłowego gola po pogoni Kolejorza od 0:3 do 4:3. Obecna przerwa w rozgrywaniu spotkań jeszcze bardziej pokazuje nam, że może piłka nożna nie jest nam niezbędna do życia, ale mało rzeczy dostarcza nam aż takich emocji. Dlatego nie mogę się doczekać momentu, kiedy drużyna trenera Dariusza Żurawia wznowi rozgrywki, bo czekam na kolejne "kominkowe historie" dla moich wnuków.
Zapisz się do newslettera