W minioną sobotę obchodziliśmy dokładnie trzydziestą rocznicę meczu, w którym Lech Poznań zapewnił sobie mistrzostwo w sezonie 1989/90. Historia tego tytułu jest wyjątkowa i pełna zaskakujących zwrotów akcji. W związku z tym cofnijmy się w czasie i przypomnijmy sobie drogę Kolejorza po trzecie mistrzostwo Polski.
Druga połowa lat 80-tych to w Lechu Poznań era postłazarkowska. Władze klubu robiły w tym czasie wszystko, żeby nawiązać do wielkich sukcesów z lat 1983-1984, jednak jak się okazało nie było to aż tak łatwe. Co prawda, dwa kolejne sezony po wielkim roku 84', kiedy Kolejorz zdobył jedyny raz w swojej historii podwójną koronę, dały dwa czwarte miejsca w lidze i europejskie dwumecze z Liverpoolem oraz Borussią Mönchengladbach. Jednak już dwa kolejne przyniosły siódme oraz dziewiąte miejsce w tabeli i w ocenie wszystkich był to bardzo słaby wynik dla klubu, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej miał u stóp całą piłkarską Polskę. Jednak ten drugi sezon, pomimo odległego miejsca w lidze okazał się promykiem nadziei, ponieważ został zakończony wygraniem Pucharu Polski po rzutach karnych z Legią Warszawa. Ten pierwszy sukces doprowadził ostatecznie do rywalizacji z FC Barceloną zwieńczonej pamiętną serią jedenastek. W tym momencie chyba każdy kibic na trybunach chciał wierzyć, że przy Bułgarskiej odbudowuje się nowy zespół, który jest głodny zwycięstw i kolejnych trofeów. Przełomowym sezonem miał być ten rozpoczęty w 1989 roku.
Lech Poznań po zdobyciu Pucharu Polski w 1988 roku. Stadion Widzewa Łódź.
Jednak zanim rozpoczniemy opowieść o tych wyjątkowych rozgrywkach ligowych należy przypomnieć, a w wielu przypadkach poinformować, że był to już czwarty sezon z rzędu, kiedy zasada przyznawania punktów w lidze była dosyć nietypowa, ale na pewno zachęcająca do widowiskowości. Mianowicie za zwycięstwo przyznawane były dwa punkty, za remis jeden, ale drużyna wygrywająca swój mecz trzema lub więcej golami otrzymywała dodatkowy punkt, a przegranemu zespołowi odejmowano jedno oczko. Z obecnej perspektywy jest to trochę zakręcone, ale jest równocześnie bardzo istotne w kontekście opowiadanej historii. Takie zasady dodawały dużo pikanterii w końcowych rozwiązaniach opierających się na dywagacjach kto z kim musi wygrać i w jakim rozmiarze, żeby coś się stało.
Wróćmy jednak na boiska ligowe. Wszystko miało się zacząć na stadionie beniaminka ekstraklasy, czyli Zagłębia Lubin, ale pełni nadziei zawodnicy trenera Andrzeja Strugarka zostali bardzo szybko sprowadzeni na ziemię. Porażka 0:2 zaskoczyła wszystkich, a nie była to ostatnia niespodzianka jaką "miedziowi" mieli zgotować w tym sezonie. Remisy w derbach Poznania z Olimpią oraz z Zagłębiem Sosnowiec nadal nie napawały optymizmem, ale czara goryczy przelała się w czwartej kolejce, kiedy na Bułgarską przyjechał Zawisza Bydgoszcz. Niebiesko-biali co prawda prowadzili po golu obecnego asystenta trenera Żurawia, czyli Dariusza Skrzypczaka, ale to co wydarzyło się w drugiej połowie zaskoczyło wszystkich. - Ten mecz szczególnie pamiętam, bo prowadziliśmy 1:0, a ja wykonywałem rzut karny na podwyższenie wyniku i niestety przestrzeliłem. Pamiętam, że trochę zlekceważyłem ten strzał i nie trafiłem w ogóle w bramkę. Jednak nie przypuszczałem, że po przerwie stracimy tyle goli i przegramy aż tak wysoko przy Bułgarskiej. Była to jedna z bardziej dotkliwych porażek w mojej karierze – wspomina środkowy obrońca Lecha w tamtym sezonie, Czesław Jakołcewicz.
1:5 na własnym stadionie. Jest to wynik niedopuszczalny dla każdej drużyny, a co dopiero mówić o zespole z aspiracjami mistrzowskimi. W tym momencie wróbelki zwiastujące zmiany zaczęły głośno ćwierkać w Poznaniu, a kiedy Kolejorz przegrał kolejny mecz z ŁKS-em wiadomym było, że dojdzie do tąpnięcia w sztabie trenerskim. W końcu nawet największy desperat nie postawiłby złamanego grosza na mistrzostwo drużyny, która po pięciu kolejkach miała na swoim koncie zaledwie jeden punkt. Jednak jak się okazało nie była to aż tak poważna zmiana, ponieważ do obecnego sztabu dokooptowany został w roli managera trener Jerzy Kopa. W Poznaniu był on bardzo dobrze znany, ponieważ ten doświadczony ligowy szkoleniowiec jako pierwszy grał z Lechem w europejskich pucharach, a po wydarzeniach z 1977 roku miał w naszym mieście łatkę cudotwórcy. Na czym polegał ten cud? Kopa został sprowadzony z Szombierek Bytom jako bardzo młody adept sztuki trenerskiej i od razu utrzymał w lidze zespół, który po dwunastu kolejkach miał na swoim koncie zaledwie…trzy punkty. Jednak nie bez powodu pojawiło się tutaj słowo manager, które wtedy było pierwszy raz użyte w odniesieniu do polskiego ligowca. Miał on być bardziej koordynatorem poczynań całego sztabu, niż samodzielnym opiekunem. - To połączenie trenerskie było bardzo fajną kombinacją. Trener Kopa nie pojawiał się za dużo na treningach i nie udzielał się za bardzo w tym aspekcie. Jego rolą było bardziej podchodzenie do nas mentalnie. Dla nas to był ogromny autorytet, a więc każdy się go słuchał. Jednak równocześnie nie umniejszałbym roli trenera Strugarka, bo to właśnie on wykonywał całą czarną robotę – tłumaczy wieloletni prawy obrońca Kolejorza, Marek Rzepka.
- Kopa świetnie podszedł do nas od strony mentalnej i interpersonalnej. Czułem niesamowitą więź między managerem, a mną jako zawodnikiem. Na każdym kroku czułem jego zaufanie i że to ja jestem tym zawodnikiem, który, pomimo młodego wieku, musi mieć wiodącą rolę w zespole. Ciągle mi to przypominał. Trenowaliśmy jakościowo bardzo dobrze, pojawiało się jak na tamte czasy dużo elementów taktycznych i to właśnie jego zaufanie do nas sprawiło, że z pojedynczych jednostek staliśmy się zespołem – dodaje Dariusz Skrzypczak.
Jerzy Kopa swoje rządy w sezonie 1989/1990 zaczął naprawdę z wysokiego "C". Do Poznania przyjechał Śląsk Wrocław, a zupełnie odmieniony zespół, który nawet nie musiał odwiedzać plaży w Błażejewku jak w latach 70-tych, wygrał 3:0 i zanotował swoje pierwsze w tym sezonie zwycięstwo za trzy punkty. - Wyraźnie wygraliśmy ze Śląskiem, który był w tamtym czasie bardzo dobrym zespołem. To był sam początek, ale ja już po tej wygranej czułem, że z tego naprawdę może narodzić się coś wielkiego – kontynuuje Skrzypczak.
Przed meczem z GKS-em Katowice (kwiecień 1990 r.). Od lewej stoją: Kazimierz Sidorczuk, Dariusz Kofnyt, Damian Łukasik, Andrzej Juskowiak, Marek Rzepka, Bogusław Pachelski; Od lewej kucają: Jarosław Araszkiewicz, Dariusz Bayer Dariusz Skrzypczak, Dariusz Wołoszczuk, Waldemar Kryger.
Ten mecz był również wyjątkowy z tego powodu, że swoje pierwsze gole w tamtym sezonie strzelił wtedy Andrzej Juskowiak, który miał okazać się kluczową postacią w końcowym sukcesie. Od tego momentu wiele zmieniło się w postawie lechitów, którzy do przerwy zimowej na dziewięć meczów: pięć wygrali, trzy zremisowali i tylko raz przegrali. Ten rodzynek zanotowany był w meczu z Widzewem Łódź, który rozgrywał fatalny sezon i na koniec musiał pogodzić się ze spadkiem. Dodatkowo wśród wcześniej wspomnianych zwycięstw były te najważniejsze, czyli takie za trzy punkty (3:0 z Górnikiem Zabrze i 4:0 z Motorem Lublin). Ostatecznie niebiesko-biali "zimowali" na piątym miejscu w tabeli, ze stratą pięciu punktów do przewodzącego stawce GKS-u Katowice. - Mieliśmy młodzieńczą fantazję. Wygrywaliśmy kolejne mecze, często wysoko, ale nikt z nas nie myślał o mistrzostwie Polski. Radość z grania była tak duża, że zespoły przyjeżdżające na Bułgarską właściwie nie miały żadnych szans. Aż chciało się wtedy grać i mieliśmy ogromną radość ze zwyciężania – mówi Skrzypczak
- Zimowe przygotowania były bardzo dobrze przepracowane i zaplanowane przez trenera Kopę, Dzięki temu na wiosnę byliśmy zupełnie innym zespołem. Ja sam bardzo dobrze czułem się w tamtym czasie i właśnie to zaowocowało moim transferem do Turcji pół roku później – dodaje Jakołcewicz.
Skoro zimowe treningi były tak dobre, to nie mogło być inaczej i runda rewanżowa rozpoczęła się od wzięcia rewanżu na beniaminku z Lubina (3:1), pokonaniu Olimpii na Golęcinie, ponownego remisu z Zagłębiem Sosnowiec, ale wtedy przytrafiła się znowu porażka z Zawiszą (0:2). Od tego momentu Kolejorz zaliczył cztery remisy w pięciu meczach i normalnie wydawałoby się, że to jednak nie będzie ten przełomowy sezon. Jednak wyjątkowy sposób liczenia punktów sprawiał, że tamte rozgrywki były na tyle specyficzne, iż przed 25. kolejką Lech był trzeci w tabeli ze startą jednego oczka do prowadzącego Zawiszy. Gdzie jest haczyk? W walce o tytuł mistrza Polski było wtedy nadal aż sześć zespołów, a przy odpowiednich wynikach mogły do niej włączyć się trzy kolejne.
Jednak wtedy nadszedł domowy mecz ze Stalą Mielec, który dał poznaniakom trzy punkty po efektownej wygranej 6:1 i dzięki temu zwycięstwu lechici po raz pierwszy w tym sezonie wskoczyli na fotel lidera. Jednak co najważniejsze, w tym spotkaniu Andrzej Juskowiak strzelił aż pięć goli, które rozpędziły go tak, że jak już zaczął strzelać, to nie mógł się zatrzymać. - W karierach wielu piłkarzy można znaleźć taki jeden przełomowy mecz i właśnie tym było dla mnie to spotkanie. Pięć goli bardzo przybliżyło mnie do tytułu króla strzelców. To starcie było wręcz idealnym przykładem tego w czym był najlepszy tamten Lech. Miałem mnóstwo dośrodkowań i równocześnie były one bardzo dobre. Właściwie wystarczyło tylko dostawiać głowę i dlatego trzy z tych pięciu goli były właśnie strzelone w ten sposób. "Araś" (Jarosław Araszkiewicz - przyp. red.) wykorzystywał swoją szybkość, uciekał ciągle gościom i wrzucał takie piłki, że czasami na treningu, kiedy nie ma przeciwnika, ciężko jest dostać łatwiejsze do wykorzystania. Dlatego strzelanie tych goli było wtedy formalnością. Czasami bywają takie mecze, że ma się kilka sytuacji, a nie można z tego nic trafić, a wtedy ze Stalą wpadało mi prawie wszystko, co koledzy wypracowali. Było to efektem tej pazerności całego zespołu na kolejne gole – wspomina Andrzej Juskowiak, a słyszący ten cytat Marek Rzepka z uśmiechem dodaje - Pamiętam, że ja też dorzuciłem coś na jego głowę.
- Andrzej miał taką umiejętność, że z zewnątrz to wszystko co robił wydawało się bardzo łatwe, ale jednak nikt inny tego nie miał. Do dzisiaj jest bardzo skromny, ale jego skuteczność i to jak umiał się odnaleźć w polu karnym bardzo nam pomogły w tamtym sezonie – komplementuje późniejszego napastnika Sportingu, Olympiakosu, czy Wolfsburga trener Skrzypczak.
W kolejnych meczach niebiesko-biali pokonali Górnik Zabrze 1:0 (gol Juskowiaka), zremisowali 0:0 z Widzewem i wygrali 2:0 z Motorem (oczywiście, dwa razy Juskowiak). W tym momencie drużyna managera Jerzego Kopy i trenera Andrzeja Strugarka miała dwa punkty przewagi nad Zagłębiem Lubin (beniaminkiem!) i GKS-em Katowice. - Był to właściwie pierwszy udany krajowy sezon, od kiedy przyszedłem do Lecha. Oczywiście zdobyłem Puchar Polski, ale w lidze wtedy na pewno nie błyszczeliśmy. Jednak od pewnego momentu wszystko nam wychodziło i gdzie nie pojechaliśmy tam wygrywaliśmy. Dominowaliśmy i Lech Poznań wtedy stał się marką, której wszyscy się obawiali – tłumaczy Marek Rzepka.
Przed towarzyskim starciem z Kolumbią. Od lewej stoją: Dariusz Kofnyt, Marek Rzepka, Waldemar Włosowicz, Andrzej Juskowiak, Jan Gałuszka (zawodnik testowany); od lewej kucają: Kazimierz Sidorczuk, Waldemar Kryger, Dariusz Skrzypczak, Jarosław Araszkiewicz, Bogusław Pachelski, Dariusz Bayer.
Co zrobiłaby większość sztabów w tym momencie? Zapewne w spokoju przygotowywałaby się do domowego meczu z ustępującym mistrzem Polski, czyli Ruchem Chorzów. Co zrobił tamten Kolejorz? Rozegrał przy Bułgarskiej mecz sparingowy z reprezentacją Kolumbii, która szlifowała formę przed Mundialem 90’, który za kilka tygodni miał rozpocząć się we Włoszech. Na naszym stadionie można było podziwiać ekstrawaganckiego bramkarza René Higuitę oraz przede wszystkim najbardziej znanego na świecie kolumbijskiego piłkarza tamtych czasów, czyli Carlosa Valderramę. Środkowego pomocnika, który oprócz nieprzeciętnych umiejętności wyróżniał się nieprzeciętną czupryną. - To było coś niesamowitego. Graliśmy przeciwko bardzo prestiżowemu przeciwnikowi, a takie rzeczy nieczęsto się zdarzały. Trening, treningiem, ale nic nie zastąpi takiej jego formy. Strasznie się z tego cieszyłem, a jeszcze jak wiedziałem, że w środku boiska mogę grać przeciwko Valderramie, to już w ogóle była świetna sprawa. Po tym starciu wiedzieliśmy na jakim jesteśmy poziomie, czego nam brakuje i dlatego ten mecz z Kolumbią dał nam wiele – wspomina trener Skrzypczak.
To nietypowe starcie zakończyło się remisem 1:1, a gola strzelił nie kto inny jak Andrzej Juskowiak. Trzy dni później do Poznania przyjechał właśnie Ruch Chorzów, który przegrał 0:2 (bramki zdobyli tym razem Jakołcewicz i Skrzypczak) i wszyscy wiedzieli, że teraz Kolejorzowi do mistrzostwa wystarczy remis w ostatnim meczu, w którym niebiesko-biali mieli zmierzyć się na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej z Legią Warszawa. - Strasznie żałuję, że niestety nie grałem w tym spotkaniu, bo pauzowałem za nadmiar żółtych kartek. Szkoda, ale równocześnie mogłem też przeżywać to trochę z innej perspektywy. Wiadomo, że zdobycie mistrzostwa Polski na stadionie Legii jest dla poznaniaków czymś wyjątkowym – twierdzi Rzepka, a wtóruje mu obecny członek sztabu szkoleniowego - W tamtych czasach czymś normalnym było, że biliśmy Legię Warszawa i większość spotkań rozstrzygaliśmy na naszą korzyść. Dobrze wiedzieliśmy ile dla naszych kibiców będzie znaczyło mistrzostwo zdobyte na Stadionie Wojska Polskiego.
Świętowanie na stadionie Legii.
"Zwycięski" remis 1:1 i coś co po piątej kolejce wydawało się science-fiction stało się faktem. Lech Poznań został po raz trzeci w swojej historii mistrzem Polski. Co zadecydowało? Jedynie dwie porażki od przyjścia trenera/managera Jerzego Kopy? Najwięcej zwycięstw w lidze za trzy punkty? Tytuł króla strzelców dla Andrzeja Juskowiaka (18 trafień)? A może… - Kolektyw. Oczywiście jeżeli masz w drużynie zawodników, którzy indywidualnie mogą wygrywać mecze, to bardzo dobrze, ale jeżeli te jednostki nie potrafią funkcjonować razem jako zespół to nie jesteś w stanie osiągnąć końcowego sukcesu. Gole Andrzeja Juskowiaka były bardzo ważne, ale nie byłoby mistrzostwa gdyby nie manager, który to wszystko przygotował i reszty zespołu, którego jakość przełożyła się na wygrywanie. Gwiazdą tamtego Lecha Poznań był zespół – tłumaczy Skrzypczak.
Do tego nawiązuje także sam Juskowiak, który tytuł króla strzelców zdobył mając zaledwie dziewiętnaście lat. - Można powiedzieć, że miałem szczęście, bo w połowie sezonu Krzysztof Warzycha wyjechał do Grecji, a więc też dzięki temu było mi łatwiej. Jednak zapracowałem na to, tak jak cały zespół zapracował na mistrzostwo. Większy smaczek jest kiedy sukces indywidualny idzie w parze z zespołowym, a więc tym bardziej mogłem się z tego cieszyć.
- To był naprawdę ciekawy zespół. Mieliśmy fajną mieszankę młodych zawodników, ale już ogranych, z bardziej doświadczonymi. Według mnie naszą jakość pokazały późniejsze europejskie puchary i rywalizacja z Panathinaikosem, czy domowe zwycięstwo z Marsylią. Nawet powiedziałbym, że nie wykorzystaliśmy naszego potencjału, bo było nas stać na o wiele więcej. W tamtym czasie nikt nie zwracał na naszą ligę uwagi. Większość chłopaków z tamtego zespołu poradziłoby sobie w lepszych ligach, ale tylko część dostała ostatecznie na to szansę – dodaje Jakołcewicz.
Był to sezon wyjątkowy, który przez uczestników tych wydarzeń jest wspominany jako jeden z ważniejszych momentów w trakcie ich pobytu w Kolejorzu. Był to sezon, który nadaje się na scenariusz bardzo fajnej historii o magii piłki nożnej i o tym, że nigdy nie można przestać wierzyć. A przede wszystkim był to sezon, który może być dla nas jak bajka, z której należy wyciągnąć pewien morał. - Coś niemożliwego stało się możliwe i to jest właśnie piękne w sporcie, a szczególnie w piłce nożnej. Historia lubi się powtarzać i widzę wiele analogii między tamtym, a obecnym Lechem – kończy z uśmiechem trener Dariusz Skrzypczak.
Dariusz Bayer (30/2)*, Bogusław Pachelski (29/7), Czesław Jakołcewicz (28/5), Dariusz Kofnyt (28/1), Marek Rzepka (28/0), Damian Łukasik (28/0), Waldemar Kryger (28/0), Andrzej Juskowiak (27/18), Jarosław Araszkiewicz (27/7), Dariusz Skrzypczak (27/2), Kazimierz Sidorczuk (26/0), Mirosław Trzeciak (22/2), Marek Czerniawski (12/0), Dariusz Wołoszczuk (10/0), Waldemar Włosowicz (8/0), Mirosław Milewski (7/0), Przemysław Bereszyński (6/0), Andrzej Janeczek (5/0), Ryszard Jankowski (4/0)
*liczba meczów/liczba goli
Część zdjęć pochodzi z książki "Lech Poznań. 80 lat i jeden rok prawdziwej historii" Tom 8. Kolekcji klubów wydawnictwa GiA, 2003.
Zapisz się do newslettera