Grać w piłkę zaczynał bardzo późno, bo dopiero w wieku czternastu lat. Ale to nie przeszkodziło mu zaistnieć w futbolowym światku.
- Dostąpiłem zaszczytu grania w lidze i funkcjonowałem w niej przez kilka lat - mówi Marek Bajor. - Trudno powiedzieć, czy odbiło się na mnie późne rozpoczęcie treningów klubie piłkarskim.
W rzeczywistości Bajor występował na polskich boiskach pierwszoligowych przez 13 sezonów z rzędu, zaliczając 325 oficjalnych meczów w lidze, a przy tym strzelił jedenaście bramek.
- Możliwe, że więcej osiągnąłbym, gdybym już wcześniej trenowałbym w grupach młodzieżowych, ale to wiązałoby się ze zmianą miejsca zamieszkania w bardzo młodym wieku, ponieważ w mieście, w którym zaczynał nie było rozbudowanych grup juniorskich - dodaje Bajor. - Na pewno też miałbym problemy, by rodzice zgodzili się na mój wyjazd w tak młodym wieku.
Pochodzi z Kolbuszowej, czyli kilkunastotysięcznego miasteczka, w którym futbol dziś stoi na bardzo niskim poziomie, a wtedy było niewiele lepiej.
- Od paru lat piłka nożna w tamtym regionie upada. Jedyną ostoją została Stal Stalowa Wola. Kolbuszowianka, czyli klub którego jestem wychowankiem, gra obecnie w IV lidze i walczy o awans.
W Kolbuszowej nadal mieszka cała jego rodzina. Również Marek wraz z żoną wybudowali sobie tam dom, ale niestety nie mają możliwości tam mieszkać.
- Zastanawiamy się, czy w ogóle kiedykolwiek to się stanie, bo nie udaje nam się od kilkunastu lat. Jeżeli jedziemy do Kolbuszowej, najczęściej mieszkamy u rodziców. W tej chwili nasz dom niestety niszczeje i wymaga kapitalnego remontu, a my ciągle jeździmy po Polsce z Lechem.
Co ciekawe, Marek Bajor pierwsze kroki stawiał w grupie juniora starszego, bo w Kolbuszowej nie było młodszych zespołów. Różnica wiekowa między tymi najstarszymi zawodnikami, a nim była spora, ale systematycznie uczęszczając na zajęcia potrafił ją zminimalizować, a po pewnym czasie zniwelować, jeżeli chodzi o poziom gry. Z początku był zawodnikiem o nastawieniu ofensywnym - pomocnikiem włączającym się do ataków. W ostatnim sezonie swoich występów w lidze juniorskiej w Igloopolu Kolbuszowa strzelił... 33 bramki. Z idącymi w tym kierunku nadziejami sprowadzony został do Dębicy.
Jednak tam trener szybko zorientował się w jego predyspozycjach defensywnych. Zmiana zdeterminowana została również wielkimi problemami z obrońcami w Igloopolu Dębica.
- Moje warunki fizyczne były dość dobre, dlatego trener uznał, że podołam temu zadaniu - mówi Marek Bajor. - Wyniki potwierdziły, że to była dobra decyzja. Coraz lepiej mi szło i już jako solidny obrońca zostałem przetransferowany do Widzewa Łódź.
W wieku 16 lat dostał propozycję gry w Igloopolu Dębica, czyli ówczesnym piłkarskim potentacie południowo-wschodniej Polski, zespole występującym na zapleczu ekstraklasy. Po skończeniu szkoły podstawowej chciał się przenieść do Dębicy. Zaczął chodzić już nawet do technikum mechanicznego w tym mieście, jednocześnie rozpoczynając treningi w miejscowym klubie.
- Pierwsza przygoda z Igloopolem była jednak nieudana. Warunki zaproponowane mi przez klub mocno różniły się od tego, co zastałem na miejscu. Po dwóch tygodniach zrezygnowałem wiec ze szkoły i klubu, wracając do Kolbuszowej. Podobnie uczynili koledzy.
Przez kolejne lata został w rodzinnym mieście. W tym czasie miał propozycje przejścia do Stali Rzeszów, czy Stali Mielec - czyli drużyn z ekstraklasy. W pewnym momencie bardzo poważnie zainteresował się nim klub z Mielca. Podpisana została już nawet umowa, a Kolbuszowianka dostała połowę pieniędzy za transfer.
- Ja natomiast otrzymywałem przez pół roku stypendium i miałem się tam przenieść po ukończeniu szkoły średniej.
Nie doszło to jednak do skutku. Igloopol Kolbuszowa był obwarowany szeregiem umów partnerskich z Igloopolem Dębica. Prezesi nie zgodzili się na tę transakcję. Po raz kolejny ściągnięto go do Dębicy, odkręcając całość umowy ze Stalą.
- Kto wie, jak potoczyłaby się moja kariera, gdybym poszedł do Stali, gdzie prawdopodobnie tak od razu nie wywalczyłbym sobie miejsca w podstawowym składzie. Z kolei w Igloopolu już w pierwszym meczu po podpisaniu umowy zadebiutowałem w drugiej lidze. Pierwsza runda nie była zbyt udana, ale już na wiosnę stałem się podstawowym zawodnikiem. Po dwóch sezonach pobytu tam, awansowaliśmy do ekstraklasy.
W pierwszej lidze zadebiutował remisem z Zagłębiem Lubin, czyli późniejszym mistrzem Polski 1991. Co ciekawe, w tym sezonie z ligi spadała właśnie Stal Mielec. Igloopol utrzymał się z dużą przewagą punktową na strefą spadku, ale już wtedy coś się w dębickim futbolu zaczęło psuć, a spadek przyszedł po roku. Wówczas Bajor przeniósł się do Widzewa Łódź, czyli zespołu który po głębokim kryzysie wracał do ekstraklasy.
- Nie ukrywam, że bałem się przyjęcia ich oferty - wyznaje. - Był to moment wejścia w wielkie środowisko - nie tylko piłkarskie, ale również przeprowadzka do ogromnego miasta. Do tej pory mieszkałem przecież w maleńkiej Kolbuszowej i nieco większej Dębicy. Ten przeskok był dla mnie dużym wyzwaniem, ale z drugiej strony stała przede mną otworem piłkarska Polska. Gdybym nie wykorzystał tej szansy, kiedyś bym sobie tego nie wybaczył.
W Dębicy czasy prosperity skończyły się, natomiast w Łodzi był niesamowity boom na piłkę nożną po awansie do pierwszej ligi. W dodatku Bajor od razu stał się podstawowym zawodnikiem ich szczelnej defensywy. Zresztą po latach przyznaje, że udawało mu się zawsze być tam, gdzie akurat była dobra piłkarska koniunktura. W Igloopolu Dębica grał w najlepszych jego czasach w historii, do Widzewa przyszedł po awansie do ekstraklasy, gdy klub wspierały tysiące sympatyków i sponsorzy, by zdobyć dwukrotnie mistrzostwo Polski i Superpuchar. Gdy w Łodzi zaczęło coś pękać, a on przestał grać - odszedł do dobrze prosperującej Amiki Wronki, z którą trzykrotnie wywalczył Puchar Polski i dwukrotnie Superpuchar. Dziś wylądował w Lechu Poznań, będącym prawdopodobnie na ścieżce dużych sukcesów. Z pewnością umiejętność znalezienia się we właściwym miejscu o właściwym czasie bardzo mu pomogła - i w dalszym ciągu pomaga - w dochodzeniu do kolejnych celów.
Mimo statusu beniaminka Widzew zajął trzecie miejsce w tabeli - jedynie za plecami Lecha Poznań i GKS-u Katowice. Z kolei Igloopol odegrał rolę totalnego outsidera i z 34 rozegranych spotkań wygrał zaledwie dwa.
W tym czasie Marek Bajor występował w reprezentacji olimpijskiej, z którą później zdobył srebrny medal na Igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku. Z perspektywy kilkunastu lat, gdy nie jest już piłkarzem ocenia to wydarzenie właściwie z początków swojej kariery za największy piłkarski sukces. Dopiero w drugiej kolejności wymienia dwukrotne mistrzostwo Polski z Widzewem Łódź i występy w Lidze Mistrzów.
Po kilku latach właśnie w Widzewie w połowie lat 90. poznał trenera Smudę, z którym dziś również pracuje. Wtedy był jego cenionym podopiecznym, razem uczestnicząc w rozgrywkach Ligi Mistrzów i razem święcąc największe triumfy.
- U trenera Smudy niekiedy też siedziałem na trybunach - wspomina. - Nie zawsze było kolorowo. Nie miałem z pewnością taryfy ulgowej. Nie ukrywam, że zdarzało się, że mieliśmy zupełnie różne spojrzenie na piłkę.
Z biegiem czasu przestał odgrywać kluczowa rolę w drużynie czerwono-biało-czerwonych".
- Chciałem to zrobić już rok wcześniej, ale nie zdecydowałem się na odejście ze względu na namowy trenerów, ale też awans do elitarnej Ligi Mistrzów.
Dopiero w 1998 roku przeniósł się do Amiki Wronki. Rozegrał tam jeszcze 133 mecze pierwszoligowe i zdobył ostatnią bramkę. Wywalczył też trzykrotnie Puchar Polski i dwukrotnie Superpuchar. Niestety w 2002 roku został zmuszony do zakończenia kariery.
- Miałem wtedy ochotę jeszcze grać w piłkę, ale kontuzja jakiej się nabawiłem zmusiła mnie do zaprzestania zawodowego uprawiania futbolu. Mam centralne wypadanie dysku i ból, który pojawia się co jakiś czas, uniemożliwiał mi kontynuowanie treningów. Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu oszukiwać samego siebie, tudzież trenera i klubowych działaczy. Byłoby to nie fair, więc zrezygnowałem.
Do tej pory Marek Bajor zmaga się z tą kontuzją, która nie daje o sobie zapomnieć przez cały czas.
- Odczuwam ból pleców, ale pracuję nad tym, poddając się rehabilitacji. Co pół roku jeżdżę do lekarza, u którego przez tydzień przechodzę różne zabiegi.
Nigdy nie wyjechał do żadnego klubu zagranicznego, ale też niewiele czynił w tym kierunku. W efekcie został wyróżniającym się zawodnikiem ligi polskiej. Dziś jego ambicje trenerskie sięgają jeszcze dalej i właśnie w Lechu ma zamiar je realizować.
Marcin Gościniak
Zapisz się do newslettera