Mecze z takimi przeciwnikami, jak Jagiellonia Białystok, wiążą się z dalekimi podróżami piłkarzy Lecha na ligowe potyczki. Jak na mecze wyjazdowe jeździło się w latach 80-tych i 90-tych? Czesław Jakołcewicz w ramach cyklu Jeden Klub Tysiąc Historii wspomina, jak zawodnicy umilali sobie czas podczas podróży, a także opowiada o najtrudniejszym powrocie na mecz ligowy.
Gdy przeciwnik znajdował się w promieniu 100 kilometrów to jechaliśmy dopiero w dzień meczowy, ale rzadko się to zdarzało za moich czasów. Na mecze wyjazdowe jeździliśmy z reguły dzień przed spotkaniem. Nawet czasem mieliśmy zgrupowania na dobę przed meczem u siebie. Mieszkaliśmy w hotelach, jakie były dostępne w danej miejscowości. Było to pewnym ułatwieniem. Mogliśmy się wyspać i przygotować się do spotkania. Tym bardziej, że niektóre mecze rozgrywano w południe, także szybko to mijało - wstawaliśmy i graliśmy.
Najczęściej jeździliśmy na wyjazdy autokarami - Ikarusami. Tylko raz z tego co pamiętam pojechaliśmy pociągiem, a samolotami lecieliśmy jedynie na mecze w europejskich pucharach. Była kiedyś taka sytuacja, że po meczu z Borussią Monchengladbach przylecieliśmy bezpośrednio na spotkanie ligowe. Zdarzało się to jednak incydentalnie. Osobiście nie przeszkadzało mi to, że musieliśmy tak daleko jeździć na mecze. Byłem wtedy młody, więc może starszym graczom trochę sprawiało to kłopotów. Niemiej jeździliśmy dużymi autokarami na 50 osób, a w środku znajdowało się nas 20-25. Tylko młodzi siedzieli podwójnie, a starsi mieli wygodę. Uciążliwe były jedynie późne powroty z dalekich wyjazdów. Graliśmy mecz po południu, a wracaliśmy do Poznania dopiero w nocy.
Same podróże - głównie na wschód Polski - były długie. Do Lublina jeździliśmy z 7-8 godzin. Również wyjazd do Warszawy trwał dużo dłużej, niż ma to miejsce teraz. Na drogach jednak nie pojawiało się tyle pojazdów, co współcześnie, a co za tym idzie - nie było też korków. Najbardziej ekstremalny był jednak powrót z jednego meczu na Węgrzech. Wcześniej graliśmy z Maccabi Hajfa w Pucharze Lata i z Tel-Awiwu przylecieliśmy do Budapesztu, żeby zagrać z Siofoki Banyasz. Stamtąd ruszyliśmy autokarem do Polski, by zdążyć na mecz ligowy. Jechaliśmy wtedy 15 godzin! Mieliśmy tylko jednego kierowcę, który po kilku godzinach musiał iść spać. Na to jednak nie zwracaliśmy takiej uwagi. Cieszyliśmy się, że możemy zagrać poza Polską.
Co robiliśmy w trakcie długich podróży? Mieliśmy różne zajęcia. Jedni grali w karty - w modne w tamtym okresie kierki, inni spali bądź odsypiali. Kilku czytało książki i uczyło się języków, bo byli w naszym gronie także studenci. Nie było telefonów i słuchawek - chociaż wchodziły już do Polski walkmany, dlatego też dużo rozmawialiśmy ze sobą. Całą drogę każdy coś opowiadał, było dużo śmiechu i radości. Czas mijał nam miło. To właśnie cementowało zespół. Między nami był bardzo duży kontakt, dlatego później przychodziły świetne wyniki. Mieliśmy chyba też trochę inne podejście. Robiliśmy to wszystko z radości. Każdy chciał grać, bo dzięki temu można było pozwiedzać i jeśli ktoś postawił na piłkę, to mógł zmierzyć się z bardzo dobrymi zespołami.
Zredagował Jakub Ptak
Zapisz się do newslettera