Jeden z najbardziej doświadczonych poznańskich przedstawicieli fachu dziennikarstwa sportowego. Zadeklarowany kibic, który chyba nigdy nie odmówi sobie odwiedzin na Bułgarskiej. Józef Djaczenko to również autor wielu książek o tematyce historycznej o Kolejorzu i „ranny ptaszek”. Skoro świt można spotkać go biegającego po Cytadeli. Tym razem w cyklu Jeden Klub Tysiąc Historii pisze o niezwykłych niedzielach w stolicy Wielkopolski lat 70-tych.
Kiedy na początku lat siedemdziesiątych Lech najpierw skutecznie walczył o ekstraklasę, a potem rozgrywał mecze z najlepszymi polskimi drużynami, tysiące poznaniaków musiało zapomnieć o dotychczasowym spędzaniu niedzielnych poranków.
Trzeba było gruntowanie zmienić zwyczaje, darować sobie wylegiwanie się w łóżku, chodzenie do kościoła na przedpołudniowe msze, czy spożywanie rodzinnych śniadań. Co druga niedziela należała do Kolejorza i zaczynała się wcześnie.
Tylko nieliczne polskie stadiony wyposażone były w tamtym czasie w elektryczne oświetlenie. W Poznaniu instalacja taka znajdowała się na Golęcinie. Po nieudanej próbie zrezygnowano z oświetlenia boiska na Dębcu. Reprezentacyjny Stadion im. 22 Lipca przeszedł modernizację, ale niekompletną, a po zdewastowaniu go podczas organizowanych w Poznaniu Centralnych Dożynek podupadał z dnia na dzień. W Polsce wczesną wiosną i późną jesienią zmrok zapada wcześnie, więc utarł się wówczas zwyczaj rozpoczynania meczów w niedziele już o godzinie 11, także w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Przedsmakiem tego, co niebawem miało się w mieście dziać, był pierwszy domowy mecz Lecha wiosną w sezonie 1971/72. To jeszcze była druga liga, ale Kolejorz już walczył o awans i plasował się w czołówce tabeli. Poznań przez długie dziewięć lat nie miał drużyny w ekstraklasie, więc związane z Lechem nadzieje były ogromne i rosły z kolejki na kolejkę. Pierwszy wiosenny mecz grał w Gdyni, z drużyną o nazwie MZKS. Niebawem nastąpiła jej zmiana – na Arkę. Do przyjaźni między kibicami było daleko, co na swojej skórze odczuła spora grupa poznaniaków, która pojechała wspierać swoją drużynę. Lech wygrał 2:0, a po meczu miejscowi zrekompensowali sobie porażkę frontalnym atakiem na fanów Lecha. Było groźnie, ucierpiały autokary i auta prywatne, dla niektórych poznaniaków wybawieniem był… Bałtyk. Ratowali się ucieczką do morza.
To zwycięstwo rozgrzało emocje i jeszcze bardziej zwiększyło oczekiwania. Na pierwszy domowy mecz, przeciwko Uranii Ruda Śląska, władze Lecha zdecydowały się wypożyczyć od Warty Stadion im. 22 Lipca. Przez cały tydzień pracownicy klubu nie zajmowali się niczym innym niż sprzedaż biletów. Już o godzinie 9 stadion wypełnił się do ostatniego miejsca. Nikt miejsc nie numerował, można było zasiąść gdziekolwiek.
Około 50 tysięcy osób niedzielę zaczęło więc wcześnie. Nie była to zresztą pierwsza lepsza niedziela. Akurat przypadała Wielkanoc, a śniadania świąteczne w wielu poznańskich domach musiały poczekać… do pory obiadowej! Wtedy jeszcze nikt nie zdawał sobie sprawy, że tak już pozostanie i kibice będą dzielić niedziele na meczowe i pozostałe.
Nie tylko chęć zajęcia dobrego miejsca zmuszała kibiców do wczesnego opuszczania łóżek. Zresztą niebawem wypracowany został system wysyłania osób, które zarezerwują całe połacie ławek dla dużej grupy fanów. Przed piłkarskimi emocjami wypadało zaliczyć w dobrym towarzystwie kufelek piwa, czasem dwa lub trochę więcej. Miejsc, gdzie od wczesnych godzin serwowano złocisty napój, nie brakowało, był to przecież artykuł pierwszej potrzeby. Wystarczyło odwiedzić któryś z barów, takich jak „Bałtycki” (w budynku kina „Bałtyk”), „Jeżycki”, „Teatralny”, „Tarzański”, „Krupnik”, „Mazowiecki”. Komu było po drodze, mógł zahaczyć o dworzec, gdzie piwo kuflowe z browaru w Bojanowie sprzedawano w barze lub którejś z budek. Duże kosztowało 4,40, małe 2,20, ale te mniejsze kufle pozostawały nietknięte.
Z dworca, podobnie jak z każdego punktu śródmieścia, można było spacerkiem przejść na wypełniającą się, kipiącą emocjami „poznańską Maracanę”. Stadion położony był wspaniale, chyba już nigdy Poznań nie będzie miał obiektu tak świetnie skomunikowanego, otoczonego przystankami. Dojazd nigdy nie stanowił problemu. Po meczu tłum wylewał się na ulice prowadzące na Wildę, Rataje, do centrum. Niektórzy spieszyli na domowy obiad, innym żal było rozstawać się tak wcześnie z kolegami.
Dla niemałej części fanów zachętą do powrotu do domu była… radiowa retransmisja meczu. Poznańskie radio dzieliło antenę na falach średnich z Bydgoszczą. Swoje programy nadawało dopiero po 14, wtedy też zaczynała się retransmisja, ale tylko drugiej połowy.
Głos komentatora Edmunda Pacholskiego w wielu rodzinach został znienawidzony. – Jeszcze ci mało?! – słyszał od domowników kibic nastawiający radio na właściwą stację. – Oczywiście, że mało! – odpowiadał pogrążając się we wspomnieniach, szczególnie pięknych, gdy Lech wygrywał, a bramki padały po przerwie.
Tak kończyła się niedziela spędzona z Kolejorzem, za to następny dzień zaczynał się kupieniem gazet zamieszczających relacje z meczu.
Zapisz się do newslettera