Już za kilka godzin Lech Poznań podejmie na własnym stadionie Piast Gliwice. W ramach cyklu "Jeden Klub Tysiąc Historii" przypominamy pierwszy ligowy wyjazdowy mecz z Piastem. To spotkanie wspomina ówczesny obrońca Kolejorza Marcin Kikut, który w tamtym starciu zdobył bramkę decydującą o trzech punktach i dodatkowo było to jego jedyne trafienie w niebiesko-białych barwach.
Piast Gliwice zawsze będzie kojarzył mi się z moją jedyną bramką w barwach Kolejorza. Padła ona w doliczonym czasie gry meczu, który miał pewien wyjątkowy wymiar, ponieważ cały czas walczyliśmy wtedy o mistrzostwo Polski. Pamiętam, że było to trudne spotkanie w Gliwicach i odbywało się na jeszcze wtedy na dosyć "piknikowym" stadionie. Była to dla nas ciężka przeprawa. Z tego co pamiętam w drużynie Piasta grał wtedy Kamil Glik, który w kolejnych latach zrobił nieprawdopodobną karierę. Najpierw zgodnie z planem prowadziliśmy po akcji, w której też brałem udział, a w drugiej połowie gospodarze wyrównali i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że strata punktów w takim spotkaniu może mieć bardzo duży wpływ na naszą walkę o najwyższe cele.
Byliśmy mocno zdeterminowani i ostatecznie w trzeciej minucie doliczonego czasu gry wyszarpaliśmy to zwycięstwo. Po bardzo fajnej akcji i dośrodkowaniu z boku pola karnego uderzyłem z powietrza z "woleja" i nasz przyszły bramkarz Grzegorz Kasprzik musiał skapitulować. Później wielokrotnie na treningach wypominał mi tę bramkę. Po strzale pobiegliśmy cieszyć się pod płot okalający stadion, ponieważ za nim znajdowali się nasi kibice, którzy w tym dniu nie zostali wpuszczeni na obiekt. W ogóle mecz odbywał się w Wielką Sobotę, a więc naprawdę były to dla mnie wyjątkowe święta.
Jednym z czynników, który wpływał na mój czas w Lechu oraz dalszą część kariery było na pewno to niestrzelanie goli. Jednak jeszcze przed przyjściem do Poznania miałem duże inklinacje ofensywne i regularnie trafiałem do siatki rywali. Sam mam przed oczami kilka sytuacji, kiedy powinienem się lepiej zachować i wtedy miałbym tych bramek więcej na swoich koncie. Były nawet momenty kiedy trener Smuda próbował mnie na prawej pomocy, ale niestety nie wykorzystałem ich i zostałem praktycznie na stałe cofnięty do obrony.
Wracając do meczu z Piastem. Byliśmy nadal liderami, faworytami w wyścigu o mistrzostwo, jednak ostatecznie nie udało się. Po tym wyjazdowym zwycięstwem przyszła seria remisów ze słabszymi zespołami i to one nas pogrążyły. Straciliśmy wręcz pewne mistrzostwo i to w fatalnym stylu. Zabrakło nam wtedy jakości takiej rasowej drużyny. W tych kolejnych spotkaniach zabrakło tej pazerności, którą mieliśmy w Gliwicach. W tych trzech sezonach z trenerem Smudą to właśnie tamten rok był najbardziej wyjątkowy. Po bardzo fajnej jesieni, można by powiedzieć, że wyszła na wierzch ta słynna "wiosna" u trenera Smudy. Jednak tak nie było. My byliśmy strasznie głodni sukcesu. Trudno tak naprawdę powiedzieć co i dlaczego się zepsuło.
Rok później zdobyliśmy mistrzostwo, ale gdybym miał wskazać kiedy byliśmy najlepszą drużyną w Polsce to powiedziałbym, ze właśnie rok wcześniej. Zabrakło tej wisienki na torcie, bo przecież zagraliśmy po raz pierwszy w historii na wiosnę w europejskich pucharach, zdobyliśmy Puchar Polski i jedynym, co boli jest ten brak mistrzostwa. Mogliśmy wygrać wszystko i na stałe zapisać się na kartach historii. W tamtym momencie zostalibyśmy hegemonem krajowym na wzór Wisły Kraków z poprzednich lat, ale bez tamtego mistrzostwa pozostaje tylko gdybać.
Obecnie dosyć często bywam na meczach przy Bułgarskiej ze względu na mojego brata, bo daje mi to przypływ bardzo pozytywnych emocji. Trzymam kciuki za drużynę trenera Dariusza Żurawia i mam nadzieję, że uczestnicy tego meczu również będą mogli po latach wspominać coś z tego konkretnego spotkania z Piastem Gliwice.
Zredagował Mateusz Jarmusz
Zapisz się do newslettera