Na przełomie lat 80. i 90. bramy ekstraklasy szturmowało wiele klubów mało znanych na piłkarskiej mapie Polski. W trakcie niemal dziesięcioletniej przygody z Lechem Poznań Marek Rzepka wielokrotnie mierzył się z absolutnymi beniaminkami. W ramach cyklu "Jeden Klub Tysiąc Historii" obrońca wspomina rywalizacje z ligowymi nowicjuszami.
Mecze z absolutnymi beniaminkami zawsze kojarzyły się z bardzo długimi wyjazdami. To były jedne z naszych najdłuższych podróży w całym sezonie. Do Jastrzębia, czy szczególnie Dębicy, jest kawał drogi. Kiedyś nie latało się na mecze samolotami. Jeździliśmy głównie autokarami, więc do takiej Dębicy jechaliśmy cały dzień. Takie podróże były bardzo męczące.
W tych miejscowościach nie było też dużych stadionów. Wyglądały one zazwyczaj bardzo słabo. W tamtych czasach do Ekstraklasy awansowały głównie małe, prowincjonalne kluby. Nie robiły one na nas wrażenia. Przyjeżdżaliśmy z Poznania, więc te małe stadioniki nie ruszały nas. Pewnym problemem była nieznajomość tych drużyn. Zespoły, z którymi grało się już dłużej w lidze, dobrze się znało, kojarzyliśmy też poszczególne nazwiska. W beniaminkach natomiast nikogo się nie znało, zatem były to wyjazdy w ciemno. Nie mogliśmy się jednak bać takiej drużyny. Lech to jednak Lech, jechaliśmy tam z reguły jako faworyci i przeważnie wygrywaliśmy te mecze.
Z premierowych spotkań pamiętam szczególnie mecz z Rakowem w Częstochowie w sezonie 1994/1995. Wygraliśmy wtedy 2:1, a ja zdobyłem bramkę z rzutu karnego. To był mój ostatni gol w Lechu. Część meczów z mniejszymi zespołami jednak po latach zaciera się w pamięci i trudno przywołać sobie jakieś szczegóły ich dotyczące. Lepiej natomiast pamięta się rywalizację z beniaminkami z Wielkopolski. W latach 90. pojawił się lokalny rywal w Pniewach. W tamtejszym Sokole były duże pieniądze, rosła nowa potęga. Tam się nam grało bardzo ciężko.
Nieco wcześniej do Ekstraklasy awansowała poznańska Olimpia. Z nimi mecze był bardzo trudne. Pamiętam jedno z pierwszych naszych spotkań na Golęcinie. Jechaliśmy z Bułgarskiej autokarem przez wąskie uliczki, a dookoła nas tłum kibiców, którzy stukali w nasz pojazd. To były pierwsze ligowe derby Poznania po wielu latach, dlatego cieszyły się dużym zainteresowaniem. Stały się bratobójczą wojną. Zawsze trzeba było pokazać, kto rządzi w Poznaniu. Oni się na nas bardzo spinali, ale my też chcieliśmy pokazać, kto jest najlepszy. Nie za każdym razem udawało się nam wygrywać. Dużo kłopotów sprawiali mi napastnicy - m.in. Jan Polańczyk czy później Jerzy Kaziów. Jako obrońca zawsze miałem trudne przeprawy.
Zredagował Jakub Ptak
Zapisz się do newslettera