Wielkimi krokami zbliża się hit ekstraklasy pomiędzy Legią Warszawa a Lechem Poznań. Już widzę osoby pukające się w głowę i pytające: „Jaki hit?!”. No tak, miejsca w tabeli nie skłaniają do takiego określenia, ale to wciąż starcie dwóch najlepszych i najbogatszych klubów w Polsce. W poprzednich latach rozgrywki były zdominowane przez warszawiaków i poznaniaków, więc nie ma wątpliwości, że oczy kibiców powinny być w sobotni wieczór zwrócone w stronę stadionu przy Łazienkowskiej.
A skoro mecz Legia - Lecha, to o... podróżowaniu słów kilka. Ucieknę na te kilka akapitów od boiska, bo to co tam się dzieje wszyscy doskonale widzą - jak nie z trybun, to siedząc przed ekranem telewizora. Euro 2012, jakie odbyło się w Polsce, sprawiło, że komfort podróżowania wzrósł do rozmiarów porównywalnych do krajów Europy Zachodniej. Poznań ze stolicą połączyła piękna autostrada, więc dotarcie na hit ekstraklasy to w tej chwili kwestia spędzenia niecałych trzech godzin w samochodzie. OK, znam też takich, którzy potrafią złamać barierę 120 minut, ale bądźmy w zgodzie z przepisami...
Dwa razy w życiu zdarzyło mi się jednak pokonać te 300 kilometrów w czasie trzykrotnie dłuższym! Owszem, wtedy jeszcze nie było pięknej autostrady. A właściwie była, ale tylko na odcinku od Wrześni do Konina, a dalej. Hm, Wielkopolanie ułożyli wiele powiedzeń, coś tam było o tym, że rozpoczyna się inny kontynent itd. Mniejsza o to. To oczywiście wydłużało podróż, ale nie aż do 9-10 godzin.
W 1998 roku tyle jednak wracaliśmy z meczu Legii z Lechem. Kluby ekstraklasy wymyśliły wówczas protest. A to spowodowało, że cała kolejka ekstraklasy została odwołana. Działo się to jeszcze latem, a zaległości były odrabiane późną jesienią. Na szczęście, na pierwszą odsłonę nie wybrałem się do Warszawy. Choć mam na koncie przejażdżkę tam i z powrotem. Tyle że do Kielc, gdzie z powodu fatalnego stanu boiska nie odbyło się spotkanie Korony z Kolejorzem. Podjechaliśmy pod bramę, dowiedzieliśmy się, że zawodnicy na boisko nie wyjdą i... wróciliśmy do Poznania. Trochę załuję, bo przez to nie obejrzałem żadnej rywalizacji na starym stadionie Korony. Przełożony mecz odbył się bowiem już na nowym kieleckim obiekcie - Arenie Kielc.
Wracamy jednak do Warszawy. 18 listopada 1998 rozegrany został tam bój przełożony z początku sierpnia. Warunki atmosferyczne na stadionie były najbardziej ekstremalne, jakie pamiętam podczas warszawsko-poznańskiej rywalizacji. Padający śnieg sprawiał, że ciężko było odróżnić biegających po murawie zawodników. Kibice Legii z „Żylety” urządzili „zabawę” i rzucali śnieżkami w lechitów wykonujących rzuty rożne. Poznaniacy przegrali 0:1, to była ich trzecia porażka z rzędu, choć wcześniej mieli fantastyczną serię 9 kolejnych zwycięstw, co do dziś jego klubowym rekordem. Droga powrotna to był horror - warunki na drodze takie, że dało się jechać maksymalnie 20 km/h. Dotarliśmy do domu nad ranem, z tego co wiem - zespół podobnie.
Znacznie przyjemniej pokonywało się tę drogę w takim ekstremalnie długim czasie 5,5 roku później. Czyli po dwumeczu finałowym Pucharu Polski i wywalczeniu przez Kolejorza tego trofeum. To była podróż niezapomniana, która trwała, trwała i trwała. Nic dziwnego jednak, skoro postój był na niemal każdej stacji benzynowej... Podjeżdżał autokar z piłkarzami, a za nimi sznur samochodów z poznańskimi tablicami rejestracyjnymi. Śpiewom i świętowaniu nie było końca. Pod Koninem została zamówiona uroczysta kolacja w restauracji. Miała rozpocząć się jakoś ok. 1-2 w nocy. Autokar z lechitami dotarł tam jednak spóźniony o 2-3 godziny. Niektórzy gracze nie mieli już sił, żeby pokonać te kilka schodków z pojazdu...
Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem tak spontanicznej, tak nie wyreżyserowanej radości związanej z sukcesem Lecha. Ówczesny trener Czesław Michniewicz śpiewający światowe hity, głównie po rosyjsku (na czele z jego ulubioną piosenką: „Milion purpurowych róż” Ałły Pugaczowej), Michał Goliński tańczący z ręką na temblaku itd. Oczywiście następny dzień piłkarze mieli wolny. Nic dziwnego, skoro dotarli do stolicy Wielkopolski rano. To był intensywny, ale jednak tylko wstęp do świętowania sukcesu.
Bo nazajutrz był przejazd odkrytym autobusem na poznański Stary Rynek. I kolejny etap celebrowania niewątpliwego sukcesu. Potem impreza w jednym z poznańskich lokali, po której... rozdzwoniły się telefony. Trwało bowiem szukanie pucharu. Tak, tak, tego samego, który dwa dni wcześniej lechici odebrali na stadionie Wojska Polskiego. Zaginął. Po prostu zaginął. Kilkunastokilogramowego żelastwa szukał cały Poznań. Kamień z serca spadł dopiero, kiedy udało się dodzwonić do Michniewicza. - Wychodziłem z knajpy rano, było już pusto, a puchar tam wciąż stał, więc nie chciałem, żeby zginął. Wpakowałem go bo bagażnika samochodu i tyle - wyjaśniał z uśmiechem szkoleniowiec. Kontakt z nim był wcześniej utrudniony, bo zdawał ważny egzamin w szkole trenerów PZPN. Po południu wszystko było już jasne.
Z Piotrem Reissem, z którym umówiłem się po południu na wywiad, pewnie nie pogadałbym do dzisiaj. W euforii wyrzucił bowiem z balkonu Ratusza marynarkę, w której były kluczyki od samochodu i właśnie aparat telefoniczny. Rozmowę udało się jednak przeprowadzić, bo udało się ostatecznie złapać „Rejsika” przez jego żonę. Waldek Piątek niedawno opowiadał, że kończył imprezę o 6.45, siedząc przed lokalem w ogródku pod parasolem. Obsługa właśnie sprzątała, więc stwierdził, że to chyba koniec świętowania i pora do domu. Tak to już było - Lech był biedny, ale potrafił się bawić. Różnica polegała na tym, że wówczas sukcesy były zupełnie niespodziewane, natomiast teraz wszyscy na nie czekają, wiedząc, że Kolejorz to czołowy polski zespół. A w takiej sytuacji o spontaniczność w zabawie trudniej. Choć kilka anegdotek po ostatnich sukcesach także się zebrało. To już jednak na zupełnie inną opowieść...
Maciej Henszel
Zapisz się do newslettera