- Był taki moment, kiedy jechaliśmy na stadion. Zobaczyłem go z autokaru z oddali, troszkę szybciej serce zabiło. Wszystko inne przyjąłem z dużym spokojem, nie czułem żadnej presji, chciałem przede wszystkim pomóc swojej drużynie - mówi po debiutanckim występie w pierwszej drużynie Lecha Poznań jego wychowanek, Krzysztof Kołodziej. Droga do występu w ukochanych barwach nie była ani typowa dla gracza wywodzącego się z akademii Kolejorza, ani tym bardziej nie należała do najłatwiejszych.
Początek 2016 roku. Do rezerw Kolejorza trafia wychowanek Lecha, który po blisko pięcioletniej tułaczce po niższych klasach rozgrywkowych ponownie zakłada koszulkę z kolejowym herbem na piersi. Ponownie, bo w niej przechodził przez kolejne juniorskie ekipy, by na wiosnę 2011 roku występować w Młodej Ekstraklasie. Jak sam wspomina, chwilę przed powrotem do macierzystego klubu odbył rozmowę z ówczesnym szkoleniowcem drugiej drużyny, Ivanem Djurdjeviciem, która zapadła mu w pamięć szczególnie. To właśnie w jej trakcie usłyszał słowa, przez które nawet w obliczu obecnej ciężkiej sytuacji kadrowej zespołu trenera Dariusza Żurawia nie przypuszczał, że miniony tydzień może mieć taki przebieg. Mimo kontuzji napastników Christiana Gytkjaera i Timura Zhamaletdinova Kołodziej nie żywił żadnych nadziei, że ktoś pomyśli o jego osobie w kontekście pierwszej ekipy Kolejorza.
- Nawet w tygodniach poprzedzających zaproszenie na treningi nie miałem takich myśli, że będzie dla mnie jakaś szansa. Pamiętam moją rozmowę z trenerem Ivanem Djurdjeviciem, gdy trafiłem do rezerw w wieku 22 lat. Powiedział mi jasno, że moją rolą jest pomaganie młodym zawodnikom, wprowadzanie ich do seniorskiej piłki. Otwarcie usłyszałem, że nie mam liczyć na przejście do pierwszej drużyny, tak jasno dano mi do zrozumienia. Akceptowałem to i rozumiałem - wspomina 26-letni atakujący.
Urodzony w Jarocinie zawodnik ze swojej roli wywiązywał się w ostatnich latach więcej niż przyzwoicie. Przy nim dojrzewało trzech napastników, którzy w trzeciej lidze zdobywali swoje pierwsze trafienia w dorosłym futbolu. Byli to kolejno Paweł Tomczyk, Dawid Kurminowski oraz Hubert Sobol. W międzyczasie z powodzeniem przez rezerwy do pierwszego zespołu przebiło się jeszcze kilku najbardziej wyróżniających się wychowanków.
- Było kilku napastników, ale nawet teraz do pierwszego zespołu wchodzi "Marchewa" czy "Skrzypa", a pewnie kwestią czasu są następne takie ruchy, jak w przypadku Jakuba Kamińskiego. Jest to bez wątpienia powód do satysfakcji, że też udało się ku temu w jakimś stopniu przyczynić - nie ukrywa lechita.
Kolejni młodzi gracze przychodzili do drugiej drużyny niebiesko-białych i odchodzili czy to do pierwszego zespołu Lecha, czy do klubów występujących w różnych klasach rozgrywkowych w Polsce. Swoją szansę zaistnienia w pierwszej z wymienionych otrzymał w końcu i sam Kołodziej, którego droga ku temu nie była usłana różami. Czy możliwość debiutu stanowi więc dla niego pewną nagrodę?
- Myślę, że na to zasłużyłem z perspektywy ostatnich lat. Niewielu ludzi wie, ale jeszcze kilka lat temu dzień w dzień przychodziłem do pracy, a w piłkę grałem w czwartej lidze. Pamiętam, przez ilu ludzi zostałem skreślony, to napędzało, żeby piąć się w górę i rozwijać. Cztery czy pięć lat temu występowałem w Gromie Plewiska, cieszyłem się beztrosko życiem i piłką, a teraz mam na koncie debiut w ekstraklasie i to na pewno super sprawa - mówi z uśmiechem napastnik.
Jak dotąd jego krótka przygoda przy Bułgarskiej toczy się w ekspresowym tempie. We wtorek odbył pierwszy trening, a w sobotę przyszedł czas na debiut w osiemnastce meczowej i kilka minut spędzonych na murawie. Mogłoby się wydawać, że piłkarza grającego dotychczas najwyżej w trzeciej lidze takie okoliczności mogłyby nieco przytłoczyć. - Jestem na tyle doświadczonym zawodnikiem, że te wszystkie wydarzenia były dla mnie normalne, przyjąłem to ze spokojem. Nie czułem jakiejś presji, nie byłem w tym czasie wielce zestresowany - zaznacza wychowanek. - Był taki moment, kiedy jechaliśmy na stadion. Z autokaru zobaczyłem go z oddali i troszkę szybciej serce zabiło. Samo wejście do szatni, przebranie się, rozgrzewka, to wszystko przebiegło zupełnie naturalnie - dodaje.
Podobnie rzecz miała się w doliczonym czasie gry starcia z Zagłębiem. Rywale doprowadzili do wyrównania kilka minut wcześniej, a mecz toczył się od tej chwili w szalonym tempie. - Nie czułem jakiejś wielkiej "pompki", otrzymałem przed zmianą wskazówki od trenera i chciałem zrobić wszystko, żeby pomóc drużynie. Zupełnie naturalna sytuacja meczowa, zero stresu - tłumaczy zawodnik, który w trakcie swojego pobytu na boisku był dwukrotnie bliski, by pokonać bramkarza gości, Konrada Forenca. - Przy pierwszej z okazji zabrakło mi metra, żeby dojść do dośrodkowania Pedro, ale w drugiej już mogłem dopaść do piłki po przyjęciu szybciej. Pomyślałem w tym momencie, że po prostu uderzę z całych sił pod poprzeczkę, ale nie zdołałem już jej dotknąć - nie kryje rozczarowania Kołodziej. Już po zakończeniu spotkania oprócz samego faktu debiutanckiego występu cieszyło go miejsce, w którym on nastąpił.
- To świetna sprawa, że udało się to uczynić właśnie przy Bułgarskiej. Sam chodziłem na mecze tutaj, kiedy skończyłem cztery lata. Tata kupił mi pierwszą koszulkę pod stadionem z nazwiskiem Macieja Żurawskiego, potrafiłem jej nie zdejmować przez tydzień i spać w niej w tym czasie - śmieje się napastnik.
W najbliższych tygodniach jego szanse na ponowny występ mogą się zmniejszyć, a powodów tego jest kilka. Do zdrowia powoli wracają Gytkjaer oraz Zhamaletdinov, a o awans do drugiej ligi walczą jak dotąd z powodzeniem rezerwy. - Absolutnie nie jest to powód dla mnie do załamania rąk, nie patrzę na to w ten sposób. Będę cały czas starał się prezentować w ten sposób, żeby trener dał mi kolejną szansę. Nie zapominam o tym, co jest do wykonania w rezerwach, co było naszym celem od początku sezonu. Nie ma co chodzić z głową w chmurach z tego powodu, że jestem zawodnikiem zgłoszonym do ekstraklasy. Za stary jestem na wodę sodową - jasno stawia sprawę 26-latek.
W sobotę z trybun dopingowała go żona Natalia wraz z jego najbliższymi znajomymi. Koszulkę z debiutu w Kolejorzu zachował dla siebie na pamiątkę. - Czeka na antyramę, będzie wisieć w domu w ładnym miejscu i cieszyć oko. Natalia wraz z moją córeczką Blanką to najważniejsze dla mnie osoby. Dużo pomocy na co dzień czuję także z góry, myślę, że mama patrzy na mnie i jest bardzo dumna - opowiada wielkopolanin.
Zapisz się do newslettera