Lech Poznań wraca do Wiednia, w którym gościł czternaście lat temu i rozpoczął dwumecz, który przeszedł do klubowej historii. Wszyscy doskonale pamiętają rewanż z Austrią przy Bułgarskiej, okraszony golem Rafała Murawskiego ze 121. minuty. Zacierają się jednak obrazy z wcześniejszego wyjazdu, przegranego 1:2. Dlatego dziś, przed kolejnym starciem Austrii z Kolejorzem, przypominamy wydarzenia z 18 września 2008 roku. Głos ma jeden z bohaterów tamtych dni, Krzysztof Kotorowski.
Wiadomo, jak potoczył się ten dwumecz, jakie były emocje, jaka dramaturgia. Wszyscy doskonale pamiętają rewanż w Poznaniu i gola Rafała, ale dla mnie już w Wiedniu było ciekawie. I na boisku, i poza nim. Powiem szczerze, że mocno rozczarowani byliśmy porażką 1:2, bo jednak liczyliśmy na coś więcej. Wiedzieliśmy, że rywale są silni fizycznie i zwłaszcza przy stałych fragmentach gry będą groźni. To się potwierdziło w stu procentach, bo w taki sposób nam wbili oba gole. Zrobił to młody stoper Franz Schiemer. Wszystko działo się w drugiej połowie. My wtedy za sprawą Hernana Rengifo wyrównaliśmy, ale potem straciliśmy bramkę. Ważne było to trafienie Peruwiańczyka, bo wtedy jeszcze te wyjazdowe były liczone niejako podwójnie i wiedzieliśmy, że w Poznaniu wystarczy nam skromne 1:0. To nas podtrzymywało na duchu, kiedy rozmawialiśmy w szatni.
Przy stanie 1:1 gospodarze mieli rzut karny. Co do samego faulu to nie widziałem tego dobrze, choć byłem blisko, bo patrzyłem na tor lotu piłki. Zawodnicy się moim zdaniem przepychali, to normalne w polu karnym. Do piłki podszedł Rubin Okotie, który przestrzelił. Zrobiłem wszystko, co mogłem - zdekoncentrowałem go, zmyliłem - można powiedzieć, że wygrałem wojnę nerwów i nie trafił. Nie wiem, czy wyczułbym jego intencje, bo to zależy czy strzelił tak jak chciał, czy też w ostatnim ułamku sekundy zmienił decyzję pod wpływem mojego zachowania. Ważne, że nie straciliśmy tego gola, bo nasza sytuacja byłaby o wiele trudniejsza.
Ciekawie było też poza boiskiem. Powiem krótko - zachowanie kibiców Austrii było beznadziejne! W drugiej połowie był tam wręcz horror, bo zza mojej bramki leciały różne przedmioty. Na pewno było kilkanaście zapalniczek i serpentyny, które były zwinięte w rolki. Musieli się zapewne jakoś wyżyć i padło na mnie. To, że mnie obrażali, nie jest żadnym problemem. Ale rzucanie przedmiotów było słabe, bardzo słabe. Na meczach w europejskich pucharach to nie do pomyślenia.
Mnie nie było łatwo wyprowadzić z równowagi, zdenerwować. Wkurzony byłem na sędziego, to był Cuneyt Cakir, później bardzo znany arbiter, który prowadził najważniejsze mecze. Pamiętam, że trener Franciszek Smuda miał do niego ogromne pretensje i sobie po męsku pogadali po końcowym gwizdku. Ja powiedziałem sędziemu o tych przedmiotach, ale kompletnie go to nie interesowało. Potem interweniowali moi koledzy, Bartek Bosacki i Manuel Arboleda, wcisnęli mu te zapalniczki do ręki i chcieliśmy żeby przekazał to delegatowi. Ale w ogóle mieliśmy wrażenie, że niezależnie od zachowania kibiców, sędzia podjął kilka kontrowersyjnych decyzji na naszą niekorzyść. Ale OK, było, minęło, najważniejsze że dwumecz rozstrzygnęliśmy na naszą korzyść i awansowaliśmy do fazy grupowej Pucharu UEFA, zaliczając fajną przygodę europejską. Wtedy awansowaliśmy do fazy pucharowej i tego samego życzę teraz Kolejorzowi. Oby już w czwartek!
Zapisz się do newslettera