Przemysław Pitry był w Lechu Poznań dżokerem w talii trenera Franciszka Smudy. W tej roli najbardziej pamiętny występ zaliczył ponad trzynaście lat temu na stadionie przy Łazienkowskiej w Warszawie przeciwko Legii. Strzelił wówczas zwycięskiego gola dla Kolejorza. W rozmowie z nami wspomina swoją grę w niebiesko-białych barwach.
Pamiętasz co robiłeś 12 kwietnia 2008 roku?
- Na pewno grałem w Lechu.
A dokładnie tego dnia?
- Aaa, no tak - przecież w niedzielę jest mecz Legii z Lechem, więc nawiązujesz do mojego gola strzelonego przy Łazienkowskiej.
Bingo.
- Wszedłem wtedy z ławki rezerwowych, zresztą tak, jak w niemal całym tamtym sezonie 2007/08. I w 85. minucie po wrzutce z lewej strony Ivana Djurdjevicia głową pokonałem bramkarza Legii i dałem mojej drużynie cenne zwycięstwo 1:0. To było zresztą pamiętne spotkanie, bo wtedy swój 300. mecz w ekstraklasie grał Piotr Reiss, który w ostatniej minucie zameldował się na murawie. Dla mnie to trafienie to była świetna sprawa, mogłem zadedykować tego gola żonie Sylwii i malutkiej córeczce Amelii.
No tak, robiliście kołyskę wówczas.
- I do dzisiaj ze śmiechem wspominam Ivana Djurdjevicia, który wówczas zaliczył asystę, a kołyskę chyba pomylił z… huśtawką. Bo tak zaczął wymachiwać tymi rękami, że wszyscy mieliśmy potem z niego niezły ubaw. Ale cieszyła nas ta wygrana, mistrzostwo Polski było poza zasięgiem, ale obraliśmy kurs na wicemistrzostwo, które jednak w końcówce sezonu uciekło.
Dla kibiców Kolejorza zwycięstwa nad Legią są zawsze szczególne. Na pewno musiałeś to odczuć po powrocie do Poznania?
- Wiemy, jak ważne są te starcia, nazywane derbami Polski. Pamiętam, że już na stadionie było 2 tysiące kibiców z Wielkopolski, razem z nimi świętowaliśmy jeszcze przy Łazienkowskiej. Zresztą słyszałem, że wtedy sale kinowe były specjalnie wynajmowane pod oglądanie spotkania z Warszawy. Po powrocie spotkało mnie wiele dowodów sympatii ze strony fanów, ale spokojnie - za obiad w restauracji na mieście wciąż płaciłem (śmiech). Do roli gwiazdy nigdy nie aspirowałem.
Ale dżokera już tak. Zagrałeś w sezonie 2007/08 26 meczów, z czego 22 z ławki. Miałeś niesamowitą końcówkę sezonu z pięcioma golami. Pamiętasz w której minucie padł ten strzelony najwcześniej?
- Najpierw małe sprostowanie, bo zdobyłem sześć bramek, ale jednej - w Bytomiu przeciwko Polonii - mi nie uznali niesłusznie. A co do pytania, to na pewno po 80. minucie.
Dokładnie w 84.
- No właśnie. Oprócz tego przeciwko Legii, był też przeciwko Odrze Wodzisław Śląski, dwa z Jagiellonią Białystok, no i w Bytomiu w 90. minucie na 2:1, kiedy walczyliśmy o europejskie puchary. A rywale zdołali jeszcze odpowiedzieć i skończyło się remisem. Ostatecznie jednak zespół awansował do międzynarodowych rozgrywek.
I zaliczył świetną przygodę, z legendarnym już meczem z Austrią Wiedeń. Ale już bez ciebie, bo mimo takiej piorunującej końcówki, odszedłeś po sezonie do Górnika Zabrze. Z perspektywy czasu trochę nie żałujesz?
- Najgorsze jest to, że faktycznie mogłem dalej grać w Lechu. Chciałem jednak coś zmienić, bo tych minut na boisku nie łapałem tyle, ile bym chciał. Oczywiście, z perspektywy czasu trochę żałuję, ale czasu już nie cofnę. Teraz już trochę za późno na ewentualne żale. Moment odejścia wydawał się jednak dobry.
W 2016 roku ostatni raz miałeś okazję wrócić na Bułgarską - z zespołem Górnika Łęczna i wielu poznańskich kibiców to zapamiętało, bo choć byłeś napastnikiem, to zagrałeś wówczas na pozycji… stopera. I zremisowaliście 0:0.
- To był fajny powrót, świetna atmosfera, komplet kibiców na stadionie. Trener Franciszek Smuda, z którym pracowałem w Lechu, lubił iść pod prąd i wymyślać nieoczywiste rozwiązania. Posypaliśmy się wówczas mocno w defensywie. Na treningach tradycją było przy gierkach dzielenie zawodników na pierwszą i drugą jedenastkę. I ja biegałem jako stoper w parze z Grzesiem Piesio. Myśleliśmy, że to tylko tak przez braki kadrowe, nie spodziewaliśmy się tego, że mogę zostać w tym miejscu. Później mi jednak sztab tłumaczył, że zależało mu na postawieniu na lewonożnego gracza, który pomoże w wyprowadzeniu piłki. Jak wyszło? Chyba dobrze, skoro nie straciliśmy bramki. Doświadczenie mi pomogło, no i wtedy jeszcze nie byłem taki wolny jak teraz (śmiech).
Niedawno znów miałeś okazję spotkać się z trenerem Smudą.
- Tak, gram w czwartoligowym klubu LKS Jawiszowice i w tej samej grupie jest Wieczysta Kraków. Graliśmy zatem ze szkoleniowcem przeciwko sobie. Fajnie sobie powspominaliśmy przy tej okazji.
Miesiąc temu skończyłeś 40 lat, a wciąż masz ochotę na bieganie po boisku.
- I chcę grać tak długo, jak zdrowie pozwoli. Ale śmieję się, że ja już się w karierze nabiegałem, więc teraz jestem obrońcą. W ataku niech młodzi szaleją. W defensywie nie ma tyle "orania", co z przodu. Jestem w ogóle grającym trenerem w Jawiszowicach, mieszkam niedaleko i skorzystałem z propozycji, jaką dostałem. Równolegle prowadzę też zespół U-19 w GKS Tychy. Trochę ten początek pracy jako szkoleniowiec pokrzyżowała mi pandemia koronawirusa, opóźnił się ten start. Mam już jednak licencję i mogę działać, na pewno chciałbym w najbliższych latach poświęcić się roli trenera. Moja młodsza córka Karolinka gra w tenisa i nawet niedawno była w Poznaniu na turnieju. Ja też muszę kiedyś się wybrać do stolicy Wielkopolski i na Bułgarską na jakiś mecz Lecha.
Zapisz się do newslettera