Zaczynał w Łodzi, gdzie się urodził i gdzie mieszka do tej pory cała jego rodzina. Pierwszym klubem do którego trafił był miejscowy Start, dziś występujący w lidze okręgowej. Ale przez jedenaście lat jakie tam spędził było lepiej. Seniorzy oscylowali na poziomie III i IV ligi. Długa przygoda ze Startem rozpoczęła się od momentu, gdy zdopingowany przez ojca w wieku 10 lat udał się na pierwszy trening w życiu. Warunki do gry w piłkę, jak w całej ówczesnej Polsce połowy lat 80., były bardzo złe. Ale Marcin nie zważał na takie szczegóły. Futbol był tym, co pociągało go od dziecka.
- Ojciec widząc, że mi się to podoba, zaszczepił go we mnie jeszcze bardziej. Poświęcał mi dużo czasu. Angażował się w różne przedsięwzięcia związane z moją grą. Towarzyszył podczas meczów i niektórych treningów - mówi Marcin Zając. - Jest człowiekiem wysportowanym, interesował się piłką, ale nie był z nią związany. W czasach gdy był w moim wieku, nie miał takich możliwości. Pewnie dlatego chciał to przelać na mnie. Udało mu się.
Pierwszy dzień był dla Marcina mocno stresujący, ponieważ musiał wziąć udział w rywalizacji - organizowanym przez klub naborze.
- Pamiętam ten dzień do dziś całkiem nieźle. Odbywała się selekcja. Przyszło bardzo dużo chłopców w moim wieku - około 50. Testowano nas na polanie, obok stadionu Startu. To nie było nawet boisko treningowe - wspomina z uśmiechem.
W Starcie przeszedł wszystkie szczeble zaawansowania - młodzika, trampkarza, juniora... Wyróżniał się zawsze swoją posturą - szczupłego, wątłego, drobnego chłopca. Rodzice narzekali, że jest niejadkiem. Ale dzięki temu na boisku był bardzo szybki i zwinny, przerastając na tym polu rówieśników o głowę. Zresztą w dalszym ciągu jest jednym z najszybszych piłkarzy na polskich boiskach. Generalnie nie zawsze był najlepszym w swojej grupie wiekowej, ale nie zdarzył się sezon, w którym nie byłby podstawowym zawodnikiem młodzieżowego zespołu.
W 1992 roku trener dorosłej drużyny Startu zdecydował o dołączeniu do kadry 17-letniego Marcina. W ligach regionalnych robił na tyle dobre wrażenie, że zainteresowały się nim czołowe kluby ekstraklasy. W sezonie 1995/96 w III lidze przez dłuższy czas był drugi w klasyfikacji strzelców. Wyprzedzał go jedynie kolega z zespołu. Poskutkowało to ofertą Łódzkiego Klubu Sportowego - jednej z czołowych polskich ekip, która sezon zakończyła na czwartym miejscu. Marcin zamierzał z niej skorzystać, mimo że od zawsze był kibicem rywala zza miedzy - Widzewa, na którego mecze chodził wraz z ojcem. Stronom nie udało się jednak dojść do porozumienia, a cała sytuacja zakończyła się bardzo nieprzyjemnie dla zawodnika, który pośpieszył się w niektórych działaniach.
- Nie chcę do tego wracać, bo było to dla mnie niezbyt miłe. Sprawa skończyła się w PZPN. Dopiero co wkraczałem do pierwszej ligi, a już na starcie spotkały mnie nieprzyjemności.
Do ofensywy ruszył więc Widzew, z którym Kicaj" błyskawicznie i bez przeszkód doszedł do porozumienia. Pewnie też dlatego że zależało mu na transferze podwójnie. Po pierwsze zawsze jego marzeniem było grać dla tego klubu, a po drugie - Widzew był wówczas na absolutnym szczycie w polskiej piłce. Kilka dni po podpisaniu umowy łódzka drużyna wywalczyła mistrzostwo Polski 1996 i zapewniła sobie udział w kwalifikacjach do Champions League.
Do ekstraklasy trafił więc relatywnie późno, bo dopiero w wieku 21 lat. Był to przełomowy moment w jego życiu. Do tej pory nie traktował futbolu jako zajęcie na całe życie, bo przecież ten sport na poziomie IV i III ligi polskiej nie może być jedynym źródłem utrzymania. Od tego momentu wszystko się zmieniło.
- Cieszyłem się piłką, bawiłem się tym sportem. Dopiero po transferze do ekstraklasy zdałem sobie sprawę, że to już nie tylko wielka przyjemność, ale zawód i że będę z tego żył.
Początki w mistrzowskiej ekipie Widzewa nie były jednak łatwe. Kadra naszpikowana gwiazdami utrudniała mu przebicie się do pierwszego składu. Wielu graczy znajdowało się w kręgu zainteresowania reprezentacji Polski Antoniego Piechniczka. Początkowo często grzał ławę". Mimo wszystko profesjonalną postawą i zaangażowaniem przekonał do siebie ówczesnego szkoleniowca Widzewa, a dziś Lecha Poznań - Franciszka Smudę. Dzięki temu miał okazję wyjść na boisko w dwóch spotkaniach grupowych Ligi Mistrzów, do której zakwalifikował się wraz z łodzianami pokonując Broendby Kopenhaga.
- Liga Mistrzów to było dla mnie ogromne przeżycie. Zresztą nie bez powodu, bo przecież do tej pory żadnej z polskich drużyn nie udało się powtórzyć tego sukcesu, jakim był udział w elitarnych rozgrywkach. W dodatku wszystko odbywało się, gdy byłem bardzo młodym chłopakiem, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej pogrywał sobie tylko w III lidze.
Na każdy z sześciu meczów był w szerokiej kadrze. Na boisko wyszedł w końcówkach spotkań z rojącym się od gwiazd Athletico Madryt w Łodzi (przegrana 1:4) i rumuńską Steuą w Bukareszcie (porażka 0:1).
W sytuacjach wielkich i szybkich sukcesów głowa zawsze jest pełna marzeń i wizji odnośnie dalszej kariery.
- Zgadza się - marzenia miałem, ale nie myślałem na poważnie o żadnym wyjeździe zagranicznym. Nie było takiej potrzeby. W Polsce mieliśmy naprawdę mocny klub. Zresztą ja dopiero co trafiłem do Widzewa. Chciałem walczyć dla tych barw, przebić się do podstawowego składu. To było dla mnie najważniejsze. Chociaż występy w Lidze Mistrzów oczywiście pobudzały moją wyobraźnię.
Pomimo takich sukcesów i przebicia się do jedenastki mistrza Polski 1997, a także debiutu w reprezentacji - Marcin Zając nie podpisał żadnego lukratywnego kontraktu na Zachodzie. Ani pod koniec lat 90., ani też w następnej dekadzie - do dziś występuje nieprzerwanie na boiskach polskiej ligi. Oczywiście miał wiele propozycji. Jedna z najpoważniejszych to ta z włoskiego Udinese Calcio. Plany pokrzyżowały kontuzje, które nie omijały Marcina. Poważnemu urazowi uległ jesienią 1998. Wypadł z gry na prawie rok. Musiał też przez długi czas odbudowywać swoją formę.
- Nie określiłbym się jako piłkarza już spełnionego - przyznaje Kicaj". - Nie udało mi się wyjechać za granicę. Z drugiej strony nie ma co robić z tego tragedii. Czy żałuję? Na pewno trochę... troszeczkę.
- Najważniejsze, że ciągle gra sprawia mi ogromną przyjemność. Jeszcze nie mam zamiaru kończyć kariery, więc zobaczymy jak się to wszystko dalej potoczy. Być może nadarzy się sposobność, by nadrobić zaległości. Gdyby pojawiła się jakaś poważna propozycja z silnej ligi to pewnie bym spróbował.
W każdym razie po kolejnych dwóch sezonach zdecydował się opuścić Widzewa. Sytuacja klubu była coraz gorsza. Zmienił się zarząd, pojawiła się niewydolność finansowa. Piłkarze mieli trudności, by domówić się z nowymi działaczami. Atmosfera zrobiła się nieciekawa. Nie jeden Zając opuścił w tym czasie Łódź. Los zaprowadził go do Wielkopolski, gdzie podpisał kontrakt z bardzo szybko rozwijającą się wówczas Dyskobolią, na którą duże pieniądze łożył właśnie Zbigniew Drzymała, mający ambicje zawojować Europę.
Mimo opuszczenia rodzinnych stron Kicaj" często odwiedza starszą siostrę i emerytowanych rodziców, nadal mieszkających w Łodzi. Bo jest w rodzinie rodzynkiem", który opuścił miasto.
- Przejście do Groclinu było trafną decyzją. Prezes Drzymała naprawdę chciał zbudować tam coś wielkiego.
Wcześniej Dyskobolia nie odnosiła żadnych sukcesów. Koczowała w dolnych rejonach tabeli, jeżeli w ogóle była w ekstraklasie. Ściągnięto jednak uznanych zawodników, dla których nie oszczędzano na motywacji.
- W efekcie zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski 2003. To było coś niesamowitego dla tego klubu i miasteczka - wielkie wydarzenie.
W kolejnym sezonie drużyna z Zającem w składzie wystąpiła w Pucharze UEFA, w którym zrobiła furorę docierając do 1/16 finału. Prowincjonalna Dyskobolia wyeliminowała niemiecką Herthę Berlin i angielski Manchester City. Potknęła się dopiero w konfrontacji z francuskim Girondins Bordeaux.
- Z pewnością nie zapomnę tych chwil do końca życia -
Zapisz się do newslettera